niedziela, 21 marca 2010

Epilog do notki o ekotorbach.

Ot, potwierdzenie.

http://supermozg.gazeta.pl/supermozg/1,91628,7675428,Plastikowe_torby_biodegradowalne_to_sciema.html

poniedziałek, 15 marca 2010

Koniec darmowej muzyki - przynajmniej w Anglii

Jak donosi dziś GW, angielski parlament debatuje nad ustawą, mającą uregulować kwestię praw autorskich w Internecie. Jednym z bardziej radykalnych przepisów tej ustawy, ma być zezwolenie sądowi najwyższemu na zamknięcie każdej witryny, która "w znaczącym stopniu" składa się z plików naruszających prawa autorskie.

Nie mam wiele czasu, więc krótko:

1) Ile to jest znaczący stopień? 50%? 35%? 99%? Takie sformułowanie to kolejna bramka dla samowoli prawnej...
2) Skutkiem ustawy może być zamknięcie - przynajmniej w GB - takich stron jak youtube. Jednak na dobrą sprawę można tak zamknąć każdą stronę. Przecież treść na każdej stronie internetowej jest jakąś formą twórczości, objętą prawami autorskimi. Chociażby ten blog - mam do niego prawa autorskie.
pozdrawiam,

Maciek Jagaciak

piątek, 12 marca 2010

Legalne piracenie czyli koniec CD

Tytuł notki nieco górnolotny, niemniej hasło o końcu CD (i generalnie fizycznych nośników muzyki) jest do niej jak najbardziej adekwatne.

Wiadomo, że piractwo - a konkretnie ściąganie nielegalnie wszelkiego rodzaju treści z internetu - jest procederem, z którym nigdy wcześniej żadnemu prawodawcy, ani etykowi zmierzyć się nie przyszło. Koncerny fonograficzne dwoją się i troją jak tylko mogą, żeby udupiać ludzi wymieniających się plikami w internecie. Zasadność pozwów często jest kwestionowana nawet przez autorytety z dziedziny prawa, jednak krezusi w stylu EMI czy Columbia nie chcą, żeby ktokolwiek przykręcał im kurek od źródełka płynnego złota. Trudno im się dziwić.

Dzisiaj rano jednak wpadłem na pomysł absolutnie legalnego pozyskiwania muzyki i filmów w taki sposób, by za nie nie płacić nic lub o wiele mniej niż w sklepie.

1) Kupujemy płytkę z muzyką
2) W domu rypiemy ją na mp3ki
3a) Zwracamy płytkę następnego dnia w sklepie i dostajemy z powrotem kaskę
LUB
3b) jeśli nie możemy zwrócić płytki odsprzedajemy ją na allegro za kwotę np. o 5 złotych niższą.

W efekcie mamy to co chcemy za zero lub 5 złotych. Oczywiście bez zgody wydawcy nie można kopiować niczego, więc jednak trochę nielegalne to jest. Z drugiej strony należy postawić pytanie co z formułką "na użytek własny"? Wiele osób twierdzi, że na użytek własny można kopiować i powielać, pod warunkiem, że nie będzie się z tego czerpało korzyści (i tak właśnie powinna wyglądać prawna definicja piractwa - tak jak w czasach przed internetowych - np. słynna giełda na grzybowskiej, czy płytki od ruskich). Niestety nie wiem, czy legalność kopiowania na użytek własny jest faktem, czy tylko mrzonką wielbicieli darmowej muzyki. Jednak niezależnie od tego zaczynamy wpadać w pewne błędne koło.

Skoro kupuję płytę z muzyką, to nie kupuje tylko nośnika (bo na co mi on, poza tym kosztuje ok 15 groszy, a nie kilkadziesiąt złotych), kupuję przede wszystkim treści na nim zawarte oraz licencję, zgodę na ich skonsumowanie (czyli odsłuchanie, obejrzenie, przeczytanie itd.). Czy mam jednak prawo to skopiować? A dlaczego miałbym nie mieć, choćby ze względów bezpieczeństwa - skoro kupuję treść, to chcę ją móc konsumować do końca swoich dni - bo jest to treść, coś wirtualnego, czyli jednocześnie coś, co nigdy się nie niszczy - a już nośnik może się zniszczyć, co uniemożliwi mi konsumpcję treści. Ponadto - skoro kupuję treść, to chciałbym jej móc słuchać w każdych możliwych warunkach - np. na odtwarzaczu mp3, który jest lekki i wygodny.

Swego czasu koncerny chciały zwalczać piractwo właśnie ograniczeniem możliwości odtwarzania muzyki/filmów, zresztą cały czas chcą, zakładając na nośniki CD różnego rodzaju blokady - słynne DRM
, tak znienawidzone przez użytkowników, jednak nigdy nie są one do końca skuteczne. Prędzej czy później znajduje się metodę, żeby blokadę zdjąć i znów kopiować. Poza tym blokady jedynie zniechęcają ludzi do kupowania oryginałów, no bo czemu mam wywalać kupę kasy, żeby kupić album, którego będę mógł słuchać tylko na JEDNYM odtwarzaczu!!! (tak było w wypadku niektórych systemów DRM właśnie). Skoro kupuję treść, to chcę jej móc słuchać wszędzie!

Do czego zmierzam? Ano do tego, że koncerny powinny odpuścić sobie tłoczenie płyt CD i zrezygnować z tego nośnika, jako głównego. Muzyka i filmy powinny być do ściągnięcia z internetu za niewielką opłatą. Problem piractwa uległ by drastycznemu zmniejszeni w krótkim czasie. A płyty CD wydawać dla melomanów, którym wadzi różnica między CD a mp3, albo kolekcjonerów, wzbogacając wydanie o fanowskie gadżety. Wtedy ma to sens. Zresztą widać ten efekt dobrze na renesansie płyt winylowych - wciąż są dostępne, za absurdalnie duże pieniądze - ale część fanów wciąż je kupuje - właśnie dlatego, że często są to edycje kolekcjonerskie*

pozdrawiam serdecznie,
Maciek Jagaciak


* chociaż głównie z uwagi na jakość dźwięku. Ostatnio popełniłem ten błąd i posłuchałem sobie Ride the Lightning oraz Space Oddity na winylu i ... od tamtej pory nie mam frajdy ze słuchania płyt CD, a już na pewno mp3ek... :(

niedziela, 7 marca 2010

Refleksja o badaniach w naukach społecznych

Z okazji dzisiejszego dnia postanowiłem sam dorzucić kilka kamyczków do ogródka p.t. Walka kobiety o godne miejsce w społeczeństwie. Temat jest bardzo obszerny i sporo rzeczy jest do skomentowania - prawdopodobnie zajmie mi to więcej niż jedną notatkę.

Niemniej zanim przystąpię do kolejnej analizy krytycznej, chciałbym podzielić się z Szanownymi refleksją, którą zapewne wielu z Szanownych uzna za kontrowersyjną. Owe przemyślenia są na tyle istotne, iż zdecydowałem się poświęcić im oddzielną notkę - również dlatego, że przyjdzie mi (zapewne) nie raz odwoływać się w kolejnych tekstach do problemu w niej poruszonej.

Żyjemy w czasach, w których z nauką się nie dyskutuje. W debacie publicznej ten, kto podważa wyniki badań naukowych, z miejsca staje się oszołomem, fanatykiem, głupkiem, z którym nie ma sensu prowadzić dyskusji.
Dziś każde stwierdzenie, którego autor chce być traktowany poważnie, musi być poparte naukowym dowodem - a jeśli nie dowodem, to przynajmniej badaniami. Powołując się na różnego rodzaju badania próbuje się umacniać autorytetem całej Nauki całą masę różnych koncepcji politycznych i idei, które - wg. głoszących je ludzi - winny być wprowadzane w życie tylko i wyłącznie dlatego, że ... no właśnie - są poparte badaniami. Są więc racjonalne, prawdziwe i niezaprzeczalnie dobre. Już nie raz w różnego rodzaju kabaretach podśmiewano się z formułki "amerykańscy naukowcy dowiedli...". XX wiek obrodził w ludzi, którzy nie chcieli być li tylko domorosłymi filozofami, których tezy nie mają większej wagi niż słowa, w których owe tezy się wyrażają. Ludzie ci postanowili zostać badaczami.

Kim jest badacz? Na własne potrzeby kuję następującą definicję: Badacz, to ktoś, kto do poznania i opisu zjawiska stosuje metody naukowe i dąży do przedstawienia/odkrycia prawdy o otaczającym nas świecie.

Co rozumiem przez metody naukowe? Każdą metodę, która składa się z następujących kroków:

  1. Zebranie informacji - czyli innymi słowy pomiar. Badacz za każdym razem musi pamiętać, że NIE ISTNIEJE ŻADNA metoda pomiaru, która byłaby bezbłędna i dawała badaczowi w stu procentach zgodną ze stanem faktycznym informację. Możemy się boczyć na ten fakt, jednak jest to jedna z podstawowych cech Wszechświata, w którym żyjemy*. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko przyjąć ten fakt do wiadomości i robić wszystko, by błąd, który wkrada się w nasz pomiar był jak najmniejszy.
  2. Postawienie tezy na podstawie zebranych danych - czyli innymi słowy próba znalezienia zależności między różnymi aspektami zbieranych danych, a następnie ujęcie wniosków w możliwie zwięzłej formie.
  3. Weryfikacja tezy z pomocą eksperymentu - trzeci i ostatni krok, czyli przeprowadzenie wiarygodnego dowodu. Tezę można zweryfikować w jeden tylko sposób - wyprowadzając zgodnie z nią pewne przewidywanie i sprawdzenie, czy potwierdzi się ono w odpowiednio zaaranżowanym eksperymencie - takim, który nie będzie naginał badanych danych. Warto tutaj o kryterium falsyfikowalności. Każdy eksperyment, a co za tym idzie każda teza naukowa, musi być falsyfikowalna**.
Spróbujmy zatem przyłożyć te kryteria do badań społecznych.

Nauki społeczne zajmują się społeczeństwem. Czyli - ludźmi. Badania nauk społecznych badają więc człowieka, mierzą żywą materię, do tego bardzo złożoną, bardzo liczebną i silnie zindywidualizowaną. W jaki sposób można badać taką materię?

Z uwagi na liczebność jedyną możliwością są badania statystyczne.
Z uwagi na naturę obiektu badań - wywiady lub obserwacja, niestety nie zawsze możliwa.

Badanie statystyczne zawsze obarczone jest pewnym błędem, choć przy odpowiednio dobranej próbie jest to błąd bardzo mały.
Niestety, tego samego nie można powiedzieć o wywiadach czy obserwacji.

Na studiach socjologicznych na zajęciach z metodologii uczy się studentów, że badania ilościowe są zazwyczaj obarczone błędem 5-10%. Szacunek błędu statystycznego w tych badaniach na ogół wynosi 3%, jednak - czego już się nie mówi w mediach - jest to jednak tylko składowa (często najmniejsza) całkowitego błędu, którego się już nie podaje! [1].

A co z wysnuwanymi na podstawie tych niepewnych wyników tezami? Tu niestety nie mogę podać żadnych twardych dowodów, jednak często odnoszę wrażenie, że bada się rzeczy niemożliwe do dokładnego zbadania. O ile jeszcze pytanie o np. ulubioną markę batona jest proste do zrealizowania, to już badanie nastawienia do obcokrajowców lub - jeszcze wyrazistszy przykład - osób odmiennej rasy czy wyznania. Co wynika z informacji, że 58% ludzi w Polsce chętnie będzie miało sąsiada murzyna, ale już tylko 32% nie ma nic na przeciwko, żeby ich córka za murzyna wyszła? Dlaczego nie ma rozszerzonych wariantów takich pytań np. czy masz coś na przeciwko, żeby murzyn polskiego pochodzenia prowadził obok ciebie własny biznes? A co z odmiennością wyznania owego murzyna? Czy murzyna ateistę powita się z bardziej otwartymi ramionami, niż murzyna muzułmanina? A jeśli murzyn zacznie sprowadzać do twojej miejscowości swoją rodzinę, która będzie godzinami wystawać na ulicach i nic nie robić całymi dniami?

Nie, tych pytań się nie zadaje - to po prostu dane zbyt szczegółowe. Ale czy na podstawie informacji, że 32% Polaków nie życzy sobie zięcia o czarnej skórze wynika, że jesteśmy rasistami? A może po prostu martwimy się o los naszej córki, bo w kulturze kraju, z którego pochodzi nasz hipotetyczny zięć kobiety są zepchnięte do roli służącej i poddaje się je tak bestialskim praktykom jak np. obrzezanie?

Niestety - człowiek jest istotą zbyt złożoną, by na podstawie prostej obserwacji (X osób woli mleko, a Y wodę) można było wysnuwać wnioski z dużą dozą pewności.

I wreszcie punkt ostatni - weryfikacja za pomocą eksperymentu. Czy można dokonać eksperymentu na społeczeństwie? Czy jest możliwe zapewnienie choćby powtarzalności warunków takiego eksperymentu? Czy ktokolwiek jest w stanie określić wszystkie czynniki jakie oddziaływały na grupę badanych, opisać je i następnie je dokładnie odtworzyć? Oczywiście nie. Jedyną możliwością weryfikacji tez z badań społecznych jest obserwowanie tego co się dzieje na świecie i próba znalezienia dowodu. Jednak taki dowód może być dowodem fałszywym - zjawisko, które przewidzieliśmy może być powodowane zupełnie innymi okolicznościami, niż te, na podstawie których dokonaliśmy prognozy.

Dlaczego o tym wszystkim piszę?

Gdyż w czasach, w których przyszło nam żyć, badania społeczne stały się zbyt łakomym kąskiem i zbyt potężnym orężem w walce politycznej, by mogły być pozostawione takimi jakimi są. W mediach, w polityce, w debatach panuje przekonanie, że poparcie idei badaniem zapewnia sukces i posłuch wśród ludu. W krąg słychać nawoływania do debaty merytorycznej - tylko pytanie co to znaczy? Jakże często młody działacz czy młoda działaczka nie wchodzą nawet w jakąkolwiek dyskusję ze swoim oponentem politycznym, bo mają swoje badanie, które potwierdza ich tezę i koniec. Nie ma co dyskutować.

To byłoby na tyle w kwestii badań. Tematu oczywiście nie wyczerpałem, jeszcze bardzo wiele można byłoby - m.in. o ich finansowaniu lub podejmowanych tematach. Jednak na to przyjdzie jeszcze czas.

Wspomnę jedynie, że wielkość Nauki powoli zaczyna stawać się jej kulą u nogi. Jej dominacja sprawia, że ubierając dowolną ideę w piórka pseudonaukowe wprowadza się ją na salony. Na szczęście czas w końcu weryfikuje te "pseudonauki" i wykazuje ich fałszywość, jednak czasami na tę weryfikację jest za późno. Wszak wiadomo jak olbrzymie spustoszenia przyniosła eugenika.

pozdrawiam,

Maciej Jagaciak

*opisana przez Heisenberga i znana w fizyce jako zasada nieoznaczoności/nieokreśloności lub zasada Heisenberga; dotyczy jednak każdej dziedziny naszego życia, a nie samej fizyki.
** falsyfikowalność to inaczej podanie warunków/danych/zdarzeń, których wystąpienie w eksperymencie jednoznacznie dowodzi, że teza jest fałszywa. Dobrze to tłumaczy następujący przykład: Teza: materiały o gęstości mniejszej niż woda nie toną w wodzie. Jeśli znajdziemy materiał o gęstości mniejszej niż woda, którego bryła będzie tonąć, znaczy się że teza jest nieprawdziwa. Przykładowymi teoriami, które nie są falsyfikowalne są m.in. psychoanaliza Freuda i ... większość systemów religijnych.

"Na kolana psie!"

Ostatnio zrobiło się trochę szumu wkoło reklamy ciuchów z kolekcji "Guru Gomez" szczecińskiej firmy Stoprocent. Reklama ukazała się m.in. w gazecie "Info Magazine Skateboard". Szum tworzyła głównie Gazeta Wyborcza, ale i pozostałe media podjęły temat (Newsweek, wp.pl, tvn24.pl itd.).

Co mnie zastanowiło to fakt, że w mediach przedstawiano zarówno kampanię, jak i kolekcję, jako skierowaną do skate'ów/skejtów*. W artykułach z GW (m.in. ten z 4.03.2010, strona 4) wspomina się o proteście w formie listu wysłanego do redakcji GW, podpisanego przez ponad 30 przedstawicieli deskorolkowego środowiska. "Deskorolka łączy ludzi, a nie dzieli!" - pisali fani desek. Incydent dotarł nawet za rubieże naszego kraju, do południowo-zachodnich sąsiadów, którzy "nie mogą reklamy (...) zrozumieć". Reklama ma zostać wycofana; złożono też doniesienie do prokuratury**.

Ciekawie tłumaczy się szef firmy Łukasz Kosa. Twierdzi, że taki pomysł tkwi w głowie każdego deskorolkowicza.
-------------------------------------
Tyle obiektywnych faktów. Choć - przepraszam. Nie wiem na ile obiektywnych. Obiektywnych, jeśli chodzi o relacje w mediach. Za moment okaże się, skąd te wątpliwości.

OTÓŻ:
nie mogę nadziwić się, że tyle osób nie dostrzega jednego prostego faktu, jednego ogniwa, które we wszystkich relacjach zostało pominięte.

Kim jest skejt? Najprostsza definicja - osoba, która jeździ na desce. Jednak powszechnie wiadomo, że wkoło deski wytworzyła się cała subkultura. Skejt nie musi już jeździć na desce, żeby skejtem być. Wystarczy, że ubiera się w odpowiedni sposób (nisko zawieszone spodnie), lubi grafitti, jest ogólnie wyluzowany i jest za legalizacją miękkich dragów ***. Aha - i słucha też specyficznego rodzaju muzyki. W wypadku skejtów jest to albo nowy punk-rock (klimaty w stylu nowy GreenDay, Blink 182 itd.) albo ... hip-hop.

Łapiecie już o co chodzi?

Zanim przejdę dalej - nie mam zamiaru obarczać odpowiedzialnością za wszelkie zło jednej subkultury. Jednak pewne związki widać gołym okiem (tylko chyba sporo osób nie chce ich dostrzec).

Hiphopowcy też lubią deski, też lubią grafitti, też lubią wypalić sobie trawkę. Ci, którzy wniknęli w hip-hop nieco głębiej, wiedzą, że na polskiej scenie jest kilka różnych nurtów. Mamy rap inteligencki (O.S.T.R.; Fisz i Emade; Łona), mamy rap, który nazwałbym na własny użytek ekskluzywnym - Tede czy mistrzowie jednego hitu Hardcorowa komercja. I jest też hip-hop, znów nazwany tak przeze mnie na własny użytek, pierwotnym, ulicznym. Hip-hop wyrastający z rytmu bicia serca slumsów, hip-hop dla chłopaków z ulicy... na przykład Peja.

Teraz możemy już prostą kreską zarysować połączenie hip-hopu z ludźmi ulicy. Z chłopakami, którzy chętnie obiją ci buźkę, jeśli spojrzysz na nich krzywo. Ludźmi bardzo honorowymi, ale pod warunkiem, że rozumiesz honor tak samo jak oni. Czyli na przykład - darzysz jawną nienawiścią policję.

A od tych ludzi króciutką kreseczkę ciągniemy do pseudokibiców. Oni też nie lubią policji. I pewnie jak chcą posłuchać muzyki, to - tak jak każdy człowiek - takiej, która ich poruszy, będzie opowiadać o tym, co jest dla nich ważne. Czyli np. o tym, żeby dopierdolić policjantowi lub zajebać policyjną kurwę. A takie wątki - niestety - pojawiają się tylko w hip-hopie. Nie znam żadnej piosenki z innego gatunku muzycznego, która by jawnie wyrażała nienawiść i pogardę dla błękitnego munduru.

------------------------

Po co ta tyrada? Po to, żeby unaocznić oczywisty fakt (po raz kolejny powtórzę - nie zauważony przez gro redaktorów), że reklama Guru Gomez nie jest skierowana TYLKO do skejtów. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że nie są oni nawet jej głównym targetem (mimo, że reklama pokazała się w czasopiśmie o deskach). To reklama również, a może przede wszystkim dla hip-hopowców, a także w jakimś stopniu kiboli. Skejtów w Polsce jest mało. Firma, która by kierowała swoje produkty wyłącznie do nich wielkich pieniędzy nie zrobi. Natomiast środowisko hip-hopowe jest już relatywnie duże. Wiadomo - trzeba mieć szacunek ludzi ulicy, żeby mieć ów szacun, trzeba mieć dobrą stylówę, a tę zapewni dobry ciuch.

PODSUMOWUJĄC

W efekcie niedostrzeżenia tego banalnego faktu dostało się po łbach Bogu ducha winnym chłopakom, którzy lubią robić różne gripy i 360tki, a ich główną zawiną jest głośne imprezowanie przy dymie marihuanowym.

Nie rozumiem tylko wypowiedzi Kosy, właściciela firmy Stoprocent. Czy nawet on nie widzi różnicy między fanami deski, a zwykłymi hoolsami, wysiadującymi godziny na ławeczkach przed blokiem? Stąd moje wahanie, czy przypadkiem redakcja GW nie pozwoliła sobie na lekką reinterpretację wypowiedzi Kosy. Może mówiąc skejci miał na myśli hip-hopowców (w początkach ruchu/subkultury te dwa pojęcia były synonimami)? A redaktor zamieniła słowo skejt/skejter/skejtowiec na deskorolkarz, gdyż przecież to to samo, a w tekście trzeba unikać powtórzeń.

No i na sam koniec. Czy nikomu nic nie powiedziała nazwa firmy (o którą zresztą już kiedyś kruszono kopie)? Stoprocent wywodzi się od JP 100% - jebać policję na 100%. Hasła dobrych chłopaków, którzy nikomu nic nie zrobią. No chyba, że za rzucanie koszem na śmieci w tramwaj przypierdoli się do nich jakiś zajebany pies w cywilu. To wtedy trzeba taką kurwę policyjną zajebać nożem. Najlepiej we dwóch - honorowo! Ziomki z dzielni zrzucą się na papugę... bo wiadomo - przecież dobrze zrobił. W końcu - JP 100%!!!

Pozdrawiam,

Maciej Jagaciak

* Gdy skejci zaczęli się pojawiać masowo w Polsce (połowa lat 90.) mówiono o nich właśnie tak - skejci. Nie wiem kto stworzył takie potwory jak skejterzy (od Avril Lavigne i jej sk8r boia?) skejtowcy, skejtboarderów.
** za publiczne nawoływanie do występku lub zbrodni bądź też publicznym pochwalaniu popełnienia przestępstwa.
*** oczywiście mój opis to typowy stereotyp. Jednak niestety w ten sposób funkcjonują subkultury. Ich wyróżnikiem jest kilka konkretnych cech - sposób ubierania się, sztuka, muzyka, wartości wyznawane. Nie znaczy to oczywiście, że nie można słuchać metalu, jeśli się nie ubiera na czarno.