wtorek, 27 września 2011

38.11.01 - Skąd, Wręcz Przeciwnie - pachnie przedziwnie!

Dzisiejszego poranka światło dzienne ujrzał nowy, błyszczący tzw. ilustrowany tygodnik opinii - "Wręcz Przeciwnie" i od razu przeszedł do śmiałego ataku na zasiedziałe tyłasy zgnuśniałych polskich czytelników przy użyciu ostrej jak brzytwa okładki (hu, hu, hu).

Bierz do dzioba!!! DO DZIOBA!!!

Coś Wam to przypomina? Tak, tak, stare dobre okładki Wprost, straszące nas setkami tysięcy ludzki ofiar choroby Creutzfelda-Jacoba, Eriką Steinbach w gestapowskim mundurze ujeżdżającą Gerharda Schroedera, czy też

TYM!

Bierzcie do dzioba! DO DZIOBA!!!


Okładka nie powinna nikogo dziwić - redaktorem naczelnym nowego magazynu jest Jan Piński, RedNacz Wprostu w roku 2009.

Tytuł startuje z pewnym opóźnieniem - pierwszy numer miał się ukazać już tydzień temu pod nazwą "Wprost Przeciwnie" oraz nieco innym logo, bardziej kojarzącym się z Wprost sprzed panowania Tomasza Lisa Pierwszego.


Niestety - konkurencja nie zaspała i dokonała szybkiego ataku wyprzedzającego, którego nie powstydziliby się nawet zahartowani w małej dywersji chłopcy z SzSz - postraszyła Ruch (największego dystrybutora prasy na naszym rynku)! Nie chcąc rezygnować z tak szerokiego źródła dystrybucji Piński i s-ka zmienili nieco nazwę i ruszyli do ataku. 

I jaka jest ta nowa gazetka? Powiem szczerze - po pierwszej, dość pobieżnej lekturze - licha!. Wręcz Przeciwnie zapowiadane jako czasopismo całkowicie "pod prąd", prezentujące autorów t.j. Cenckiewicz (ów po ujrzeniu okładki stwierdził, że ostatni raz publikuje na łamach WP), JKM, Terlikowski, czy Gwiazdowski, jest zdecydowanie za mało polityczne! Może wydawać się to paradoksalne, ale dobór artykułów z pierwszego numeru przywodzi raczej na myśl Przekrój, niż Politykę czy Uważam Rze. Jedynym prawdziwie politycznym artykułem w całej gazecie jest fragment nowej książki o Donaldzie Tusku, autorstwa Sławomira Cenckiewiecza i Adama Chmielarza. Brak tematów politycznych dziwi - zwłaszcza, że już za 2 tygodnie wybory. 

Po drugie - brak ostrego jechania po bandzie! Nawet Korwin jakiś przytłumiony... Zresztą pozostali felietoniści również - trochę jakby się bali? Może zostali stonowani obowiązkiem napisania "wstępniaków" do swoich rubryk? Przykładowo tekst Roberta Gwiazdowskiego to śpiewka, którą ów powtarzał na swoim blogu, w wywiadach, czy artykułach już dziesiątki razy! Temat z okładki (jak informuje spis treści - cover story) autorstwa Tomasza Terlikowskiego również niczym się nie różni od setek wcześniejszych wypowiedzi znanego z do tej pory głównie z Frondy (i nieugiętego ultrakatolicyzmu) publicysty. Gdzie ta świeżość, gdzie ten nigdy wcześniej nie wbity w mrowisko kij się pytam?! 

Z drugiej strony za wiele miejsca do przeginania pałki nie ma, skoro większość artykułów to ciekawostki naukowe, ciekawostki biznesowe lub ciekawostki o kulturze. Wszystkie po równo mało ciekawe... czyli po trzecie - wieje nudą! Ranking najlepiej zarabiających pisarzy? Sylwetka Rowana Atkinsona? 30 lat boomu polskiego rocka wg Leszczyńskiego "Mopamana" Roberta? Historia kina 3d? Po pierwsze - kogo to obchodzi?! Po drugie - takich artykułów było (i wciąż jest - w sieci) na pęczki! Skrótowce n.t. nowinek technologicznych i ruchów na giełdzie (w stylu - nowa marka - Angry Birds!)? Ani to ważkie, ani wymagające głębokiej analizy... ot, lekkie, łatwe i przyjemne... 

... więc cztery - poziom artykułów. Nie odstaje on znacząco od średniej krajowej, ale... cóż - w głębi duszy miałem nadzieję na naprawdę coś z pazurem - czy to na artykuł śledczy, czy może tekst wyczerpująco objaśniający funkcjonowanie jakichś zawiłych zjawisk społeczno-ekonomicznych. Nic z tych rzeczy! Jest według znanej sztancy - dwie-trzy wypowiedzi "znawców" ujęte w spójny tekst. Forma tekstów zatrważająco przypomina robotę, którą w ciągu dwóch godzin można odwalić korzystając jedynie z internetu. Streszczenie kilku badań (oczywiście zakończonych zbieżnymi rezultatami - żadnej polemiki, niejasności - nic z tych rzeczy), przełożenie z polskiego na nasze, itp. A przecież tyle dzieje się dokoła, czas wielkiego kryzysu, niepewności, wyborów... ech. Niestety - słabo! 

Na koniec zostaje najcięższy grzech - oczywiście wynikający z uproszczeń oraz podciągania faktów pod linię czasopisma. Artykuł, który najbardziej mnie najbardziej zainteresował, dotyczył edukacji. Zawarto w nim wzorcowy wręcz przykład błędnego rozumowania w postaci następująca implikacja: a) W Szwajcarii najwięcej młodzieży ma pracę; b) W Szwajcarii nie istnieje resort edukacji - jego rolę przejęły poszczególne kantony - a stąd już prawie krok do rezygnacji z edukacji publicznej; ergo z b) wynika a) - brak edukacji publicznej = praca dla młodzieży. Z pewnością kondycja rynku pracy w danym państwie zależy tylko i wyłącznie od istnienia, bądź nieistnienia publicznej edukacji. Za takie mącenie ludziom w głowach powinna obowiązywać kara zjedzenia dwunastu wybrzuszonych jogurtów. 

Co więc zostało z idei przebojowego tygodnika liberalno-konserwatywnego? Zdecydowanie za dużo konserwy (teksty Terlikowskiego, absurdalny wywiad dotyczący przywrócenia chłosty dla drobnych przestępców, czy artykuł o dominującej roli ojca w wychowywaniu dziecka), zdecydowanie za mało liberalizmu. Jednak mnie najbardziej boli całkowity brak błyskotliwych, ostrych, świetnych i przemyślanych tekstów. 

Mimo sponsorowanych treści i reklam takich kolosów biznesu jak Grupa Baobab - jakoś nie wróżę Wręcz Przeciwnie długiego życia, a nawet wprost przeciwnie - wieszczę szybki zgon.

wtorek, 6 września 2011

36.01.11 Walka o wolność słowa by GW

Ruszyła fajna akcja - www.wykresl212kk.pl. Jej głównym celem jest zniesienie art. 212 KK czyli art. o zniesławieniu. 

I bardzo dobrze, akcje takie trzeba popierać z całego serca, warto o nie walczyć, o czym zresztą już pisałem.

Dziwi mnie jedna tylko rzecz. Akcję szeroko komentuje GW i TOK FM.

Ups... Kto czytał jęki prawicowców na łamach takich periodyków jak Gazeta Polska czy Rzepa, powinien już mocno czuć niesmak w buźce. Dla niezorientowanych: szeroko rozumiana prawica polska od co najmniej lat dziesięciu miauczy, że cenzura w kraju normalnie obowiązuje, tyle że nie za sprawą urzędników jak w PRLu, tylko sędziów i właśnie 212 KK. Stąd też w wypowiedziach medialnych prawicowców nie znajdziemy np. stwierdzenia "Wałęsa to Bolek", tylko "dobrze wiadomo, kim był TW Bolek". Kto pisał inaczej narażał się na proces niejako z automatu.

Wtedy GW broniła 212 KK. Teraz 212 KK jest fe.

Cóż się stało?

Nie mam pojęcia. Cała akcja zatem zaczyna wyglądać na modny (bo o prawach człowieka) pic na wodę. Zwłaszcza, gdy w notce o tym, kto najczęściej pozywa z 212 KK naczelny Wyborczej występuje jedynie jako pozwany - a nie pozywający. Jest to o tyle dziwne, że Adam Michnik jest jedną z najczęściej, jeśli nie w ogóle najczęściej, pomawianą osobą w Polsce - przynajmniej jeśli popatrzeć na ilość procesów jaką wytacza. A są to m.in.

Michnik pozywa Rymkiewicza (2011)
Michnik pozywa Giertycha (2006)
Michnik pozywa IPN (2009)
Michnik pozywa Ziemkiewicza (2007)

oraz parę innych, część wzmiankowana n.p. tu.

Obrzydliwa hipokryzja...

PS. Niestety nie jestem prawnikiem i nie wiem czy 212KK czymś się różni od procesu o naruszenie dóbr osobistych, czy zniesławienie to to samo co pomówienie oraz jaka jest różnica jest jeśli 212 znajduje się w KK jak teraz, a jeśli byłby w KC - nie wiem, nie znam się, nie mam czasu sprawdzać, a co najważniejsze NIE OBCHODZI MNIE TO, gdyż nie ma to najmniejszego znaczenia. Wolność słowa. Całkowita.

środa, 3 sierpnia 2011

UWAGA! NIEATESTOWANE GRZYBY!

Informacje TOK FM doniosły dziś o ósmej rano, że wraz z nadejściem sierpnia na drogach pojawiły się straganiki (czyt. krzesełko wędkarskie chłop/baba/dzieciak, + słoiki) z wszelakimi "darami lasów".

ALE UWAGA! Redaktorzy OSTRZEGAJĄ!!!

ZDECYDOWANA WIĘKSZOŚĆ "DARÓW LASU" NIE MA ATESTU SANEPIDU!!! ICH KONSUMPCJA MOŻE SIĘ WIĄZAĆ Z RYZYKIEM SPOŻYCIA ŚMIERTELNIE TRUJĄCEGO GRZYBA!!!

A chyba wszyscy pamiętamy dramatyczną historię z zeszłego roku, kiedy to cała Polska śledziła losy chłopczyka zatrutego sromotnikiem...

Czekam tylko, jak w naszym miłującym wolność narodzie jakiś idiota wpadnie na pomysł zakazu handlu przydrożnego - oczywiście w ramach troski o bezpieczeństwo współziomków.

środa, 6 lipca 2011

Wolność słowa

Jedno z podstawowych praw człowieka; wolność, którą zaraz po prawie do własności wymienia się jako filary demokracji, wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego została mocnym kopniakiem uświadomiona, gdzie w polskim państwie jest jej miejsce.

Chichotem losu jest fakt, że niemal w tej samej chwili, gdy TK orzekał w sprawie trzy letnich kar za znieważenie prezydenta, na sąsiedniej Białorusi korespondent GW Andrzej Poczobut został skazany na dwa lata (co prawda w zawieszeniu, ale inne to zawieszenie niż zawieszenie w polskim prawie)dokładnie za tę samą, straszliwą zbrodnię przeciwko Ojcowi Narodu. Dziennikarz i tak może mówić o szczęściu, gdyż surowy kodeks białoruski za rzucanie obelg pod adresem Miłościwie Panujących groziło mu... trzy lata (sic!) łagrów. 

Mając ww. na względzie, wydaję mi się zupełnie usprawiedliwione stwierdzenie, że w dniu szóstym lipca dwa tysiące jedenastego roku stanowiska Polski i Białorusi uległy zbliżeniu. 

Na marginesie: nie obchodzi mnie zupełnie, kto na wprowadzenie takiej nowelizacji wpadł, kto ją zatwierdził, kto przegłosował, kto podpisał. Mam to kompletnie "we d**ie". Ten, kto bluzga na prezydenta (oczywiście na urząd, a nie na osobę) traci godność osobistą w oczach społeczeństwa i jest to najwyższa i jedyna kara, jaka powinna go za owe bluzgi spotkać. Jeśli państwo takiego chama postanawia karać TRZEMA LATAMI WIĘZIENIA to jest to oznaką gigantycznej słabości - nie tylko samego państwa jako instytucji, ale także sprawujących władzę (którzy boją się, że bez oficjalnego ukarania chama społeczeństwo nie zorientuje się, że cham jest chamem i należy mu się jedynie pogarda) oraz samego społeczeństwa (że jego przytłaczająca większość chamów takowych pogardą nie darzy).

I na koniec ciekawostka: 
Choć znieważenie prezydenta nie jest wg. polskiego KK tak makabryczną zbrodnią jak niepłacenie podatków (5 lat), to jest równie ciężkim przestępstwem jak dokonanie aborcji (3 lata), i o 50% poważniejszym niż zakatowanie zwierzęcia (2 lata).

Zaiste, pióro silniejsze od miecza! 

poniedziałek, 28 marca 2011

13.11.1 - Laptop dla każdego pierwszoklasisty!

W zapowiadanej szeroko w mass mediach sobotniej premierze dreszczowca p.t. "Drugie Śniadanie Mistrzów" premier D. Tusk przyznał się, że był trochę zbyt hura-optymistyczny ogłaszając w 2008 roku program "Laptop dla każdego gimnazjalisty". Jak było - wiadomo. Kryzys, noga, d..., brama - z laptopów dla gimnazjalistów nic nie wyszło.

Ale premier nie odpuszcza - i już w dzisiejszej Wyborczej można przeczytać zapowiedź walki o nowe, lepsze, komputerowe jutro. Tym razem dla każdego pierwszoklasisty.

Informacja z GW niesie ze sobą multum ciekawostek, aż proszących się o komentarz.

Primo: GW przytacza statystykę (niestety nie podaje źródła), mówiącą, że ponad 90% rodzin, w których jest dziecko w wieku szkolnym, posiada komputer, w większości z dostępem do internetu. Znaczy się dostęp do komputerów dzieciaki mają, ergo aż tak zagrożeni cyberwykluczeniem młodzi Polacy nie są.

No tak, ale mieć, a uczyć się z wykorzystaniem komputera to dwie różne rzeczy. Zgoda. Tylko w czym ten komputer pomoże dziecku z klas 1-3? Do nauki literek, cyfr, podstawowych działań komputer nie jest urządzeniem niezbędnym. Podobnie do rysowania i grania na cymbałkach. Ja widzę tylko jedną zaletę - obycie (szeroko rozumiane z komputerem). Ale skoro i tak przeważająca większość z komputerem ma styczność, to i tak chyba to obycie zdobywa, czyż nie?

Inną zupełnie kwestią jest to, jak do takiego pomysłu odniosą się rodzice, którzy najczęściej ograniczają pociechom dostęp do domowych PCtów do 1-2 godzin dziennie. A jak dziecko będzie miało własny netbook to co? Zabroni mu się?

Secundo: domyślam się, że netbooki będą "na piśmie" dawane nie dzieciakom, ale ich rodzicom (w dzierżawę? na zaś?). Czy w takim razie to rodzice będą odpowiadać za ewentualne szkody, jakie ich pociecha urządzeniu wyrządzi? Czy każdy rodzic chciałby brać na swoje bary taką dodatkową odpowiedzialność? A co jeśli dziecko w trzeciej klasie podstawówki już samo wraca ze szkoły? Przecież to łatwy łup dla złodzieja.

Załóżmy jednak, że netbooki nie będą zabierane do domów. To po co wtedy każdemu dziecku oddzielny netbook? Nie wystarczyłoby po prostu wyposażyć każdej klasy w komplet (20? 30?) netbooków. Wtedy mogłoby skorzystać zeń więcej dzieci, a nie tylko pierwsze trzy klasy. Na pierwszy rzut oka  trzeba by kupić więcej kompów, ale już potem nie trzeba ich fundować kolejnym rocznikom.

Załóżmy jednak, że taki program ma sens, jest ze wszech miar dobry i prowadzi społeczeństwo ku lepszemu jutru. Ale skąd wziąć na to - wg projektu ok. miliarda złotych - pieniądze???

Kaska ma pochodzić - uwaga - z koncesji płaconych przez operatorów telefonii komórkowych. I tu kolejna ciekawostka: telefonie mają do zabulenia 900 mln euro! (3,6 mld zł). Kupa forsy. W obliczu powiększającej się dziury budżetowej i rosnącego zadłużenia może warto byłoby tę kasiorę zaciułać i np. wrzucić w wydatki na benzynę dla policji?

NIE! Rząd ma lepszy pomysł - zatrzyma tylko 90 mln euro (starczy na 4 lata becikowego, luz), a 570 mln... umorzy operatorom! Moment, moment - umorzy, ale w słusznej sprawie. Za te pieniądze operatorzy unowocześnią sieci.

No i to jest dopiero ciekawe. Czy telefonia komórkowa jest jakimś dobrem narodowym, do którego państwo powinno się dokładać? Jasne, że to wynalazek, który diametralnie odmienił życie ludzkie, itd. itp., ale to są w końcu prywatne firmy, przynoszące zyski prywatnym osobom! Skoro Era czy Plus widzi zbliżający się problem, to niech przycina premię dla prezesów, tudzież przestanie zakupywać nowe autka dla menadżerów i niech ciuła forsę na nowe przekaźniki. A jak nie chce robić oszczędności - to niech podniesie ceny!

(Jeszcze pytanie - jakiego instrumentu użyje rząd, żeby zmusić firmy do przeznaczenia tych pieniędzy na modernizację sieci? Będzie kontrolował postępy prac z pomocą NIKu? Z tego co wiem prywatne firmy są prywatne i wara państwu od mieszania się do decyzji na co prywaciarz przeznacza kabzę, którą chciwą łapą kapitalisty kisi za pazuchą. Znając życie będzie jak z dotacjami kryzysowymi dla banków w US...)

Eksperyment myślowy: sieci tele zaczynają robić się przeciążone. Operatorzy wyciągają łapę po kasę od państwa. Państwo mówi - won! Sieci olewają sprawę (nie, to nie - zobaczycie co się dziać będzie!). Po pół roku realizowane jest jedno połączenie na dwa - z racji przeciążeń. Klienci są wściekli. Pojawia się ... co? Luka na rynku! Luka do zagospodarowania przez operatora, który będzie miał stabilne połączenia! Jestem przekonany, że znalazłaby się firma, która byłaby w stanie tak pozamiatać na rynku. Wszelkie biadolenia, że miejsca dla innych graczy już nie ma zbywam przykładem Play - 10 lat temu też "nie było już miejsca dla nowych operatorów", a jednak najpierw Erze udało się wypromować HEYAH, a potem wkroczył Play. I pozamiatał.

Tymczasem rząd zamierza dotować operatorów i tym sposobem pielęgnować nawarstwiające się z roku na rok patologie. Very brawo.

Ech... wróćmy do tematu. Z pozostałych 240 mln euro rząd kupi dzieciakom komputerki. Wyborna podaje - 350 tys uczniów co roku. Przez trzy lata - ok. miliona. Daje to 240 euro na 1 komputer. Co prawda zgodnie z przetargiem koncesja wygasa dopiero w 2020 roku, ale z drugiej strony wpływy do budżetowej kiesy z jej sprzedaży są rozłożone na roczne raty. De facto nie wiemy ile jeszcze kasy operatorzy mają do zapłacenia za koncesje i do kiedy (dziennikarz tego nie sprawdził - bo co się ma przemęczać?), trudno więc przyjąć jakiś czasookres do obliczeń.

Z zaprezentowanych w GW danych, że jeden komputer miałby kosztować ok. 400 złotych można wnioskować, że kasa ma starczyć nie na lat 3, ale na siedem lat. (około 100 euro za kompa). No, naciągając założenia i uwzględniając niż demograficzny można powiedzieć, że ma starczyć do czasu kolejnego przetargu na koncesje. Czy słuszne jest zakładanie takiego czasookresu? Nie wiem, sądzę że nie. Z drugiej jednak strony z tych 240 mln euro ma być pokryte ubezpieczenie, gwarancja, oprogramowanie i szkolenia dla nauczycieli. Może więc jednak jest to liczone na mniej lat? Skupiłbym się na razie na najbliższych trzech rocznikach i zobaczył, czy taki eksperyment cokolwiek wnosi, ale - rząd woli swoje, jego wola. Moja wola taka, żeby do dalszej analizy przyjąć wariant trzyletni.

Następnie, jak na rzetelną robotę dziennikarską robotę przystało, mamy wypowiedzi: użytkownika (tu - nauczyciela) i dwóch ekspertów (tu - profesora informatyka, eksperta MEN od nowych technologii oraz wykładowca nowych technologii w Kolegium Nauczycielskim w Bielsku-Białej). Nauczyciel twierdzi, że lepiej dawać komputery pierwszoklasistom (ok, być może - nie wiem tego), zaś ekspert profesor, specjalista wybitnej klasy autoratywnie ze szczytów swej katedry grzmi, zanosząc się gromkim śmiechem: takich komputerów za 400 złotych (w moim wariancie - za 240 euro) się nie znajdzie! Najtańsze to za 1,5 tysiąca i to w promocji!!! Pan wykładowca mówi jeno, że trzeba szkolić nauczycieli, bo tu jest problem.

No, jeśli MEN ma takich ekspertów, to nie dziwi mnie zupełnie, że z edukacją jest jak jest. W ciągu minuty znalazłem oferty na bestbuy eeePc za 260 dolców (180 eurasów) sztuka. Nie oszukujmy się - czymże takim ma się cechować netbook dla pierwszaka, czego nie miałby netbook dla przeciętnego użytkownika (odbiorcy) sprzętu oferowanego przez producentów, że musi kosztować aż półtora kafla? Nie kojarzę żadnej serii komputerów dedykowanej siedmiolatkom, pewnie więc niczym specjalnym wyróżniać się nie musi. Co innego, że może się łatwo zniszczyć (wiadomo - dzieci mają talent), ale od tego jest ubezpieczenie/gwarancja, którą rzekomo rząd chce zakupić. Także gratulujemy panu profesorowi rozeznania - oby tak dalej.

Żeby jeszcze bardziej pogrążyć pana profesora (a być może fachowców z GW, bo mogła to być kwestia źle postawionego pytania) - jestem przekonany, że znalazłby się producent, który łyknąłby rządowy kontrakt na tanie laptopy dla dzieci warty 240 mln euro. Podejrzewam, że łącznie ze specjalnie dostosowanym do nich sysopem i oprogramowaniem. Swoją drogą mówienie o opłatach za oprogramowanie dla pierwszoklasistów to też jakiś skandal - 99% programów potrzebnych dzieciakom jest dostępnych jako freeware.

Oczywiście to tylko moje przewidywania. Ale skoro przy zerowych nakładach jestem w stanie sprawdzić ceny netbooków dostępnych w punktach sprzedaży detalicznej, to pewnie dysponując budżetem ministerialnym rząd mógłby zrobić jakieś szersze rozeznanie, a także zaproponować np. potrącenie VATu, możliwość dofinansowania ze środków UE, czy inne ulgi. A jak nie rząd, to cholerny dziennikarz, który siedzi na etacie i pisze takie duperele.

Ale przecież wiadomo - płaci się za ilość, nie za jakość. To, że artykuł jest o kant potłuc i kupy się nie trzyma? Co z tego! I tak czytając tego posta pewnie połowa z Was kliknęła w link, który umieściłem, tym samym podbijając GW statystyki odwiedzin - co przekłada się bezpośrednio na wzrost cen reklamy na stronie. Efekt osiągnięty, norma wyrobiona.

Życzę przyjemnego tygodnia!

PS. Opracowanie odnośnie polityki koncesyjnej na UMTS - bardzo ciekawe, polecam. Również do wyszukania w mniej niż 60 sekund na wujku googlu.

czwartek, 17 lutego 2011

7.11.3 Progi wyborcze, a okręgi - pokłosie strasznych wPiSów.

Komentarz ex-Miss Mayonelli  przypomniał mi o pewnej nieścisłości, na jakiej ślad natknąłem się zbierając wczoraj dane do artykułu. Dziś przyjrzałem się tematowi raz jeszcze i ... wnioski są zaskakujące.

Ustawowe progi wyborcze (5 i 8 procent) w Polsce, jakkolwiek praktyczne (utrudniają powstanie sytuacji, z którą mamy do czynienia teraz w Belgii), stoją w jawnej sprzeczności z ideą tworzenia okręgów wyborczych!

Jeśli dobrze zrozumiałem, kraj dzieli się na okręgi wyborcze nie tylko po to, aby ułatwić organizację wyborów (choć naprawdę nie wiem na czym to ułatwienie miałoby polegać), ale również dla stojącej za nimi idei, że każdy okręg wybiera "swoich" reprezentantów. Wzorem tak pojmowanej realizacji mandatu poselskiego jest Kazimierz Kutz, który otwarcie mówi, że nie jest z PO, tylko ze Śląska.

Natomiast patrząc matematycznie wygląda ta reprezentacja następująco:

- zgodnie z założeniami ustawy na 1 mandat ma przypadać około 82000 uprawnionych do głosowania (tak są tworzone okręgi i ilość mandatów do zdobycia w nich; w rzeczywistości jest to od 72000 do 87000).
- najmniejsza ilość mandatów do zdobycia w okręgu to 7
- Liczba uprawnionych do głosowania - 30833924
- Próg dla partii liczy się w skali kraju i jest to procent oddanych wszystkich głosów - 5%.

I co widzimy? Zakładając 100% frekwencji (założenie jak najbardziej uprawnione, gdyż służące do projektowania systemu czy też jego oceny. To zresztą bez różnicy, zmniejszając frekwencję, musielibyśmy wprost proporcjonalnie zmniejszyć ilość głosów przypadających na jeden mandat) może zdarzyć się taka sytuacja: w małym okręgu wyborczym, mała partia zdobywa wszystkie mandaty zgarniając 100% głosów. 7 mandatów*82000 głosujących daje 574000 głosów. Wspomniana partia nie zdobywa nigdzie indziej głosów. W skali kraju ma zatem 1,86% oddanych głosów - nie wchodzi do parlamentu.

Aby dostać się do sejmu partia (idąc dalej tym matematycznym tokiem myślenia) musi zdobyć 1541697 głosów, czyli około 19 mandatów!

Tymczasem do założenia klubu parlamentarnego - ciała, które ma szerokie uprawnienia - wystarczy jedynie 15 posłów. Również grupa 15 posłów ma inicjatywę ustawodawczą. Do założenia zaś koła poselskiego posłów wystarczy 5.

Czy nie jest to dziwne, że aby wejść do sejmu trzeba mieć więcej posłów, niż żeby zgłosić ustawę czy założyć klub i mieć swojego marszałka?

Wracając do starcia "progi vs okręgi" - w powyższym przykładzie zwycięskie ugrupowanie nie wchodzi do parlamentu, więc ich wyborcy kończą bez reprezentanta w sejmie - mimo, że WSZYSCY w tym okręgu zażyczyli sobie takiej, a nie innej reprezentacji.

Co ciekawe, ten przepis nie obowiązuje mniejszości narodowych. Dlaczego? O ile zagwarantowanie reprezentanta dla mniejszości rozumiem i popieram, o tyle odejście od progu wyborczego jest już dla mnie zbytnim i zbytecznym faworyzowaniem mniejszości narodowych.

Refleksja nad panującą obecnie ordynacją, zwłaszcza w obliczu, jak to określił Wilk, "tragicznej mizerii wyboru" zdaje się być jak najbardziej pożądana.

środa, 16 lutego 2011

07.11.2 - Straszny PiS 2

Bardzo dziękuję wszystkim za komentarze i odzew, zarówno tu, jak i na facebooku.

Postaram się nieco uściślić swój poprzedni wpis.

Wychodzę z następującego założenia - mimo, że właśnie rusza lawina niechęci społecznej i medialnego biczowania Tuska i PO, zakładam, że Platforma nie dostanie w wyborach mniej niż 30%. Mimo, że strach przed PiSem jest wg mnie bezzasadny, to jest na tyle silnie zakorzeniony w ludziach, że 30% poparcia PO ma zagwarantowane. Nawet jeśli założymy, że strach przed PiSem wyparuje z  ludzi, to elektorat PO i tak na PO zagłosuje. Ewentualny odpływ zwolenników przejmie SLD lub RPP. Obie frakcje są idealnymi kandydatami na koalicjanta dla PO. Możliwe też jest, że część głosów złapie PJN, którym mimo wszystko w tej chwili bliżej jest do PO niż do PiSu (program vs niechęć Prezesa).

Do tego zwróćcie Szanowni uwagę na np. taki sondaż poparcia z 8.02 (swoją drogą - fajna aplikacja) - następujący rozkład poparcia: PO - 35%, PiS - 21%, SLD - 11% - daje Platformie 258 mandatów - 56% głosów w sejmie, w efekcie - samodzielne rządy.

Drugie założenie z którego wychodzę, jest następujące: PiS nie zdobędzie więcej niż 30% głosów.

Mimo całej zdolności Prezesa do organizowania ludzi, talentu w rozgrywaniu polityków, sprytu politycznego, strategicznego myślenia, intelektu, itp. itd. - wolta po kampanii prezydenckiej przekreśliła jego szansę na realną władzę. PiS pod wodzą Kaczyńskiego ma w mojej opinii szansę na trwanie na podobnej zasadzie, co egzystencja PSLu.

Mcteagle stwierdza - znając amnezję wyborczą Polaków wynik 35% dla PiS jest całkowicie możliwy - owszem, Polacy zapominają, ale sądzę, że nie w tym wypadku.

Po pierwsze, PiS stracił swoich spin doktorów, stracił też tych ludzi, którzy mogliby przyciągnąć wyborce centrowego (republikańskiego rzekłbym), czyli tego, który właśnie ma zapomnieć oszustwo z czasu kampanii prezydenckiej (na które - przyznaję - dałem się nabrać). Pozostali tylko skrajni narodowościowcy i to też tylko ci, dla których sfera idei jest ważniejsza niż wszystko inne (zwolennicy JKMa pójdą do PJN). Kto więc ma wypromować PiS w wyborach? Ziobro? Cymański? Lansowany na "merytorycznego młodego" Hoffman?

Po drugie - aby wyborca republikański znów zagłosował na PiS musi uwierzyć, że republikańskie idee są bliskie Prezesowi, bo jak wiadomo - PiS to Prezes, a Prezes to PiS. Niestety Prezes woltą po wyborach prezydenckich i zaostrzeniem kursu przekreślił jakiekolwiek szansę. Być może zresztą o to chodziło - kampania z czerwca 2010 to może miał być taki jednorazowy eksperyment? Jednorazowy w swoim zamierzeniu, bo dwa razy na taką kiełbasę nikt się nie skusi. Skoro się zmienił, a się nie zmienił... Kaczyński odkrył całkowicie swoje karty i nikt poza wiernymi pretorianami na niego nie zagłosuje. To, że owych pretorianów jest 25% - cóż, w takim kraju żyjemy.

Poza tym wydaje mi się (ale tu pewności nie mam), że jednak rok od zrobienia w wała elektoratu centrowego, to za mało czasu, żeby elektorat ów wybaczył i zapomniał - zresztą sam Prezes nie pozwala mu zapomnieć, co miesiąc odstawiając szopkę na Starówce. Do tego dojdą obchody Katastrofy Smoleńskiej, które rozwieją wszelkie wątpliwości centrowego elektoratu odnośnie kursu PiS. Żadne programy naprawy gospodarki nie pomogą, bo PiSowi NIE MA KTO takiego programu napisać. Niestety, ci co mogli przeszli do PJN lub zginęli w Tupolewie.

Prezes zatem wychodzi raz na jakiś czas do ludu (coraz rzadziej - widać jednak pozostałym członkom PiSu zostało coś w głowach po kampanii prezydenckiej i domyślają się, że jest pewien związek przyczynowo-skutkowy pomiędzy mniejszą ilością wystąpień Prezesa, a skokami PiSu w sondażach) i rzuca tajemnicze hasła (np. złotówka przez 30 lat i jako główna waluta w regionie), które potem jego wierni działacze tłumaczą.
Prezes jawi mi się, jako Szalony Prorok: niezwykle charyzmatyczny, lecz niezrozumiały dla prostego człowieka. Jego słowa docierają do ludu dopiero, gdy zostaną zinterpretowane przez Kapłanów.

Wracając do głównego wątku - skąd mają się wziąć te dodatkowe procenty dla PiSu? Przepływający z PO mają PJN. Jedyna opcja to odpływy z PSLu - to faktycznie widać, nawet w sondażach. Ale też zasoby PSLu nie są nieskończone - to ok. 5%. Elektorat SLD nie ma żadnej podstawy, żeby głosować na PiS, gdyż ten niczego mu nie proponuje. W efekcie możemy założyć 25% wiernej gwardii plus 5% PSLu - 30% max.

Trzecie założenie - zachowanie mediów w najbliższych miesiącach. Widzę to najbardziej na przykładzie Wprost. Początkowe wspieranie PJNu szybko skończyło się, gdy redakcja zorientowała się, że nowa formacja secesjonistów raczej nie zawojuje sceny politycznej. W efekcie nastąpił zwrot. Od kilku numerów obserwujemy podkopywanie pozycji PO (poprzez opisywanie konfliktów w partii, analizy drogi do władzy Tuska, i in.) przy jednoczesnym delikatnym podrasowywaniu polityków lewicy i środowisk lewicowych. Wywiad z Kazimierą Szczuką, wywiad Machały z Czarzastym, w najnowszym numerze już dosadnie - artykuł "Seksapil przewodniczącego" o Napieralskim (który wbrew groźnemu wstępowi, jest w rzeczywistości pochwałą zdolnego, młodego, ambitnego lidera), wcześniej informacje o think-tanku lewicy (będącym jedynie przykrywką dla powrotu Millera do gry) itd. itp. Uwaga osób rozczarowanych PO będzie nachalnie zwracana w stronę SLD przez całą mainstreamową prasę (no, może z wyłączeniem Newsweeka i oczywiście Rzepy).

Co więcej - jest jeszcze jeden czynnik, który nie jest brany pod uwagę w większości aktualnych sondaży poparcia: SLD jako jedyna duża partia ma interes (i możliwość) w tworzeniu koalicji wyborczej. Dodatkowy 1% od zwolenników demokratów.pl i jeszcze jeden od SdPl (a być może nawet i od RPP) jeszcze bardziej wzmacniają pozycję SLD, a osłabiają PiS (któremu nie "wpadną" mandaty od wyborców tych ugrupowań, które nie weszły). Przy okazji - fajna aplikacja 2.

Na tej podstawie szacuję wyniki wyborów (w skrajnej postaci) na:
PO - 35%
PiS - 30%
SLD - 20%
PJN, RPP, PSL - każde po 5%  (to wariant optymistyczny dla wszystkich partii na raz, nie należy jednak zapominać o trupach w stylu Samoobrony, UPRu, LPRu itd - w rzeczywistości więc nie będzie to 5% dla każdego, raczej 6-7 dla jednej z tych partii i być może 5% dla drugiej. Przy czym pierwsza to PSL, druga PJN. Palikotowi szans, choć z żalem, nie daję).

Tym samym PO wygrywa wybory i tworzy koalicję z SLD. Od przewagi PO zależy kto będzie na stanowisku premiera. Wysokie zwycięstwo to dalsze rządy Tuska. Słabe - raczej sądzę, że możemy być świadkami ataku Schetyny. Ale to już czyste dywagacje, w dodatku nie na temat.

Dlaczego nie miałaby powstać koalicja PiS+SLD+PJN? Bo nikomu na tym nie zależy! Popatrzmy jak wyglądała kadencja sejmu 2005 - skończyła się po dwóch latach! Samoobrona i LPR - twory nacjonalistyczno-populistyczne miały bardzo pod rękę z PiSem - jedyną przeszkodą była ich "obciachowość", która Kaczyńskiemu nigdy, tak naprawdę, nie wadziła. Co innego w wypadku SLD - tu nie ma żadnej możliwości negocjacji, bo takiej koalicji Kaczyńskiemu nie daruje elektorat (radiomaryjny) i Ziobro. Podobnie SLD - pod wodzą Napieralskiego lewica kroczy własną drogą i nie zamierza z  niej schodzić. Widać to było w wyborach prezydenckich - Napieralski zgarnął świetny wynik, chwilkę poczarował obu kandydatów z drugiej tury, by na końcu pokazać figę i Gajowemu, i Prezesowi - mimo fantastycznych wizji snutych przez niektórych komentatorów o wspólnych dla PiS i SLD wartościach. Koalicja SLD z PiSem nie daje SLD nic.

Oczywiście ktoś mógłby mi zarzucić zbytnią wiarę w niemożność wspólnych rządów PiSu i SLD, przywołując przykład rady nadzorczej TVP. Dla mnie ten argument jest nieadekwatny do sytuacji. W mediach - a co za tym idzie w świadomości szarego wyborcy - nie istnieje temat rady nadzorczej TVP; nie jest to temat codzienny. W jej skład nie wchodzą politycy z pierwszych stron gazet. Bardziej zorientowany w polityce człowiek będzie wiedział, że TVP rządzi PiS i SLD - podejrzewam, że przeciętny obywatel odpowie, że PO. W efekcie ta współpraca nie odbija się w negatywny sposób na poparciu dla obydwu partii - zwróćcie uwagę, Szanowni, że pomimo próby nagłośnienia tego "haniebnego aliansu" przez PO i Palikota.

Z drugiej strony zarówno dla PiS, jak i SLD - partii będących w opozycji - przejęcie TVP było szansą na zwiększenie swej obecności w mediach - czyli w umysłach Polaków. Obie partie miały do wyboru - albo współpraca, albo nic. Wybrały współpracę.

Takiej możliwości nie ma w wypadku przejęcia władzy, głównie z punktu widzenia SLD. PiS nigdy nie zdobędzie tak wielu mandatów, by mogło przebić PO i SLD razem wzięte. Dlaczego zatem SLD miałoby ryzykować utratę poparcia wyborców (przy kuriozalnym wyniku, w którym PiS jednak wygrywa wybory, należy się liczyć z bardzo szybkimi wyborami przedwczesnymi, utrzymanie wysokiego poparcia jest zatem wyjątkowo istotne) skoro może wejść w oczekiwaną koalicję z PO? Taki wariant już podsuwają media (odsyłam choćby do wspomnianego artykułu we Wprost).

Ponadto, mimo wszystkich tarć jakie są w koalicji (choć jest ich chyba mniej niż w samej PO), jakoś ta współpraca ludowców z platformersami się układa - nie sądzę, by PSL był tak bardzo chętny do zmieniania frontu i porzucania dawnego partnera, na rzecz partnera równie silnego (politycznie), ale za to o wiele bardziej nieprzewidywalnego i niebezpiecznego.

Kto zatem może przyjść w sukurs PiSowi? PJN? Nie będzie w stanie dać dość głosów, by rządzić w koalicji z PiS. Ponadto sądzę, że Prezes zdrady nie wybacza - i nawet przypadek Dorna nie skłoni mnie do zmiany zdania. Jedyną szansą na istnienie dla PJNu jest istnienie POZA PiSem.

Główną puentą obydwu wpisów - może zbyt niejasną w pierwszej wersji - jest to: PiS nie stanowi ZAGROŻENIA. Nie myślcie, że na PO trzeba głosować, żeby znów uchronić Polskę przed PiS.

Polski nie trzeba chronić przed PiS. Polska już przed PiS się obroniła.

poniedziałek, 14 lutego 2011

06.11.1 - Straszny PiS

Od kilku dni możemy obserwować popłoch, żeby nie powiedzieć przerażenie, szerzący się w partii rządzącej. Nagle okazało się, że Słońce Peru nie świeci już tak jasno, że jednak PO jest bardzo różnorodna i każdy ma trochę odmienne zdanie od głównej linii wytyczanej przez kierownictwo. Do tego dochodzą tarcia na linii Tusk-Schetyna, gdzieś tam w tle czai się Prezydent-Enigma, który może ni z tego, ni z owego przeprowadzić atak na Premiera z flanki.

Z Kancelarii płyną niepokojące komunikaty. Z jednej strony zwieranie szeregów, z drugiej miedialne doniesienia o samotności Premiera i dramatyczne relacje z posiedzenia zarządu PO. Dziś Premier zapowiedział, że będzie wymieniał ministrów. Dla mających krótką pamięć - systematyczna ocena poszczególnych szefów resortów miała odbywać się co pół roku. Odbyła się jedna, potem temat olano. A teraz na wiosnę - wielka selekcja. Po co? Nie mam pojęcia. Ale taka jest cecha główna chaotycznych ruchów - brak sensu.

Lud jest rozczarowany rządami PO. Pragnie zmiany. Oczy wszystkich zwracają się zatem ku największej partii opozycyjnej, która już dawno przestała robić to, co do niej należy. Mając jednak wciąż mocne 25% poparcia dla wielu z nas PiS wciąż jest wcieleniem zła.

Wydaje się bardzo prawdopodobne, że gdyby nie wizja przejęcia władzy przez ugrupowanie Jarosława Kaczyńskiego (co dla wielu jest gigantycznym zagrożeniem dla kraju, a konkretnie - dla swojej egzystencji w kraju owym), Platforma nie miałaby szans na powtórzenie wyniku z 2007 roku. Media biją w tarabany: W zeszłotygodniowym Wprost ukazał się artykuł, będący zlepkiem agresywnych wypowiedzi przedstawicieli Prawa i Sprawiedliwości. Jest to zrozumiałe - Tomasz Lis jest bardzo rozgoryczony rządami PO (słychać to w większości jego wypowiedzi), ale PiS cały czas go przeraża. Podobne tony w TOK.FM, w Loży Prasowej, w Faktach.

PiS jest straszny. PiSu trzeba się bać. Trzeba chronić Polskę przed PiS.

Problem w tym, że PiS nie jest straszny, wbrew temu, co chce się nam wmówić.

Po pierwsze: nawet jeśli PiS jakimś niesamowitym wysiłkiem wygrałoby wybory i byłoby w stanie rządzić samodzielnie - nie ma kim obsadzić resortów. Niestety, znając mentalność polityków nie jest to dla nich żadnym problemem, więc powsadzają na stołki bandę jełopów, nieudolnie realizujących chore wizje Prezesa. Jest to pewne zagrożenie. Jednak przejęcie przez PiS władzy jest zwyczajnie niemożliwe. Za mały elektorat, za duży elektorat negatywny, opór mediów, wreszcie brak programu.

Po drugie: Nawet jeśli PiS wygrałby wybory, to i tak nie będzie rządził, gdyż ma zerową zdolność koalicyjną. Nie ma już "przystawek", z którymi Prezes mógłby zawrzeć kuriozalną koalicję. Szansę na wejście do sejmu (choćby iluzoryczną) mają jedynie PJN i palikotowcy - z czego pierwsi nie będą mieli dość posłów, by koalicja miała szansę rządzić, a drudzy - wiadomo. Prędzej - i to chyba nas czeka jesienią - ujrzymy szeroką koalicję PO, PSL i SLD.

Czuję, że na jesienne wybory po raz pierwszy od długiego czasu pójdę z radością. Wreszcie nie będę musiał rozstrzygać czy mam głosować po to, by nie dopuścić innych do władzy, czy popierać tych, którzy szans na wejście nie mają (i tym samym wspierać tych, których u władzy nie chcę widzieć). Będę mógł z czystym sumieniem głosować na dowolną partię.

Czego także Wam, Szanowni Czytelnicy, polecam. Bo PiSu nie ma co się bać.

wtorek, 1 lutego 2011

ZEN - Zespół Ekspertów Niezależnych

Dziś odbyło się pierwsze spotkanie Zespołu Ekspertów Niezależnych. Inicjatywa powołana m.in. przez Krzysztofa Rybińskiego potwierdza tylko niedawną diagnozę "The Economist", że w Polsce rolę opozycji zaczynają przejmować niezależni eksperci.

Z ciekawością będą śledził dokonania i działania ZEN. Oby mieli siłę przebicia co najmniej taką, jaką ma prof. Balcerowicz

piątek, 14 stycznia 2011

2.02.11 - Edukacja, głupcze!

Tytuł wpisu, którym rozpoczynam cykl o edukacji, jest oczywiście inspirowany hasłem "Gospodarka, głupcze!", pod którym swoją pierwszą kampanię prezydencką prowadził Bill Clinton*. Tak jak wtedy Clinton wskazywał jasno co jego zdaniem jest lekarstwem na wszelkie problemy Ameryki, tak i ja chciałbym skromnie wskazać na to, co może stać się źródłem ogólnej szczęśliwości i dobrobytu wszystkich Polaków.

ZAŁOŻENIA: 

Żyjemy w jakichśtam państwach. Państwa te są różne, mają różne ustroje, są biedne, bogate, demokratyczne, autorytarne. Jednak wszystkich ludzi, którzy poczuwają się do bycia obywatelami danego państwa (niezależnie od tego czy rozumieją bycie obywatelem jako służbę, czy też jako domaganie się bezustannej pomocy i opieki, czy też jako coś pomiędzy tymi skrajnościami) łączy jedna cecha - żyje im się lepiej, jeśli państwo jest bogate. Aby jednak nikt nie zarzucił mi już na wstępie, że pieniądze szczęścia nie dają, że przecież są też inne metody badania szczęśliwości [link do GNH], że przecież Antystenes i Diogenes z Synopy, nieco uściślę - nie tyle co bogate, co posiadające pewną nadwyżkę pieniędzy - coś, co można byłoby nazwać bogactwem względnym - który to stan można osiągnąć zwiększając dochody lub obniżając koszty (czyli swoje oczekiwania co do poziomu życia).

W wypadku Polaków na obniżenie oczekiwań co do poziomu życia nie mamy co liczyć. Naród nasz raz zdobytych przywilejów łatwo nie oddaje, co widać było aż nadto wyraźnie w naszej ponadtysiącletniej historii. Zresztą taka operacja ma sens tylko i wyłącznie przy wsparciu głębokiej rewolucji filozoficzno-światopoglądowo-moralnej, a biorąc pod uwagę kondycję polskiego narodu na tych polach, jakoś nie widzę, by można było gładko ową rewoltę wprowadzić. Trzeba zatem zastanowić się w jaki sposób zwiększyć dochody państwa.

Mam nadzieję, że zdroworozsądkowe uproszczenie, które tutaj zastosuje nie wywoła fali oburzenia Czytelników ekonomistów. Metod zwiększania dochodów jest zapewne multum, jednak, jak pokazał ostatni kryzys, niektóre mogą okazać się zarówno złudne, jak i zgubne.

Zakładam zatem, że najlepszym rozwiązaniem na długofalowe dojście do dobrobytu jest ściąganie pieniędzy do państwa spoza państwa. W końcu lepiej, żeby inni płacili nam, niż byśmy sami sobie płacili. Innymi słowy - sprzedawanie czegoś innym (państwom, organizacjom).

Co takiego można sprzedawać? Coś co inni chcieliby kupić. A kupować chcemy w dwóch przypadkach:

1) Kiedy sprzedawca oferuje nam bardzo korzystną cenę/bardzo wysoką jakość/kombinację powyższych wspartą reklamą
2) Bardzo potrzebujemy kupić dany towar/usługę, jest to dla nas kluczowe, wręcz niezbędne.

Punkt pierwszy można realizować do pewnego stopnia - wiadomo, że cena sprzedaży jest pochodną kosztów produkcji, w tym kosztów pracy ludzkiej. Dlatego choćbyśmy nie wiem jak bardzo się starali, będzie nam bardzo trudno konkurować np. z Chinami - im jeszcze wystarczy przysłowiowa miska ryżu dziennie, nam już nie.

No to może obniżać pozostałe koszty? Wbrew ideologii kaizen twierdzę, że choć wszystko można zawsze robić lepiej, to jednak nie zawsze (a raczej - nie w nieskończoność) "lepiej" oznacza "taniej". W końcu dojdziemy do granicy kosztów, poniżej której już produkować się nie da inaczej, jak dopłacając do interesu. Jest to więc rozwiązanie tylko na pewien okres czasu. Stawianie na jakość pozwoli przedłużyć czas popytu na nasz produkt o, być może, kolejne 10 lat, w ciągu których kraje z tańszą siłą roboczą będą doganiały nasze produkty pod względem jakościowym, jednak i tu w końcu dotrzemy do ściany.

Na razie Polska jest konkurencyjna cenowo i z tego faktu korzysta - pytanie czy za 30 lat również będzie.

Ad 2.
Wspomniane pożądane towary możemy znów podzielić na dwie kategorie: surowce naturalne i nowoczesną technologię. O ile na ilość i rodzaj surowców naturalnych posiadanych przez państwo żaden rząd nie ma wpływu (ma wpływ jedynie na koszt ich wydobycia - ale to znów technologia), o tyle w kwestii nowoczesnej technologii można już coś robić.

Do nowoczesnych technologii nie dojdzie się inną drogą niż przez naukę. Bez wykształconych specjalistów długo będziemy mogli marzyć o krzemowej dolinie nad Wisłą.

W ubiegłym wieku państwa wprowadzały różnorakie strategie, mające przynieść stabilny rozwój. Z perspektywy czasu widać, że inwestycja w edukację jest jedną z niewielu, które z całą pewnością zadziałały - vide kraje skandynawskie.

Ponadto:

Wykształceni obywatele, rozumiejący zarówno rolę jaką państwo odgrywa w ich życiu, jak i swoją rolę w życiu państwa będą wybierali w demokratycznych wyborach mądre władze. Wykształceni obywatele w obliczu kryzysu zrozumieją, że nadszedł czas zaciskania pasa. Wreszcie - wykształceni obywatele będą sami dbali o swoją przyszłość, a nie wypatrywali pomocnej ręki państwa.

W każdym razie taką mam nadzieję.

Cały "nasz" świat to ludzie. Edukacja to innymi słowy ludzi kształtowanie. Ergo to jaki będzie nasz świat, zależy bezpośrednio od tego, jacy (jak ukształtowani) będą go zamieszkiwać ludzie.

Edukacja, głupcze!

* Swoją drogą, o ile bardziej inspirujące niż "Yes, we can" :)

czwartek, 13 stycznia 2011

2.01.11 - A już po przerwie usłyszymy ostatnie chwile załogi TU-154!

Wyborcza zamieściła na swoich stronach rekonstrukcję ostatnich chwil tragicznego lotu Tupolewa. Animacja wzbogacona jest o nagrania z kabiny pilotów.

Wszyscy doskonale wiemy jak całość się kończy. Ten zapis poruszy każdego.

Czy zatem też uważacie za skandal umieszczanie przed takim zapisem reklamy? 



poniedziałek, 3 stycznia 2011

01.11.1 Z Nowym Rokiem nowym krokiem

Szanowni!

Z najlepszymi życzeniami noworocznymi dla wszystkich Czytelników obyśmy jednak do reszty nie zgłupieli, polecam debatę na styczniowy wieczór.

Najlepszego!