czwartek, 30 grudnia 2010

52.10.3 - Jan T. Gross Strikes Back (Again)!

Dlaczego, och dlaczego?

Niebawem ukaże się kolejna książka autora "Sąsiadów" i "Strachu". I znów będzie dokumentowała zbrodnie narodu polskiego na Żydach. Znów Gross odsłoni Prawdę Niewygodną, znów będziemy zmuszeni spojrzeć w lustro Historii i zmierzyć się z kolejnym, tak chętnie przez nas zapominanym, Faktem. My, Polacy.

News na temat - tutaj.

Mi to pachnie tanią sensacją. A Gross z kontrowersyjnego publicysty przeobraża się w moim mniemaniu w hochsztaplera niczym David Irving, który znalazł sobie dobry, łatwy sposób na dostatnie życie. Cóż to za sensacja - o tym, że istniała grupa warszawiaków grabiąca gruzy Getta wiadomo od dawna, podobnie jak o kolaborantach i szmalcownikach. Pewny jestem, że gruzowiska Mariensztatu również można by uznać za zbiorową mogiłę. Więc o co dym? Nihil novi, choć proceder łupienia zwłok/mogił jest obrzydliwy i moralnie - oczywista oczywistość - naganny. 

Dziwi mnie natomiast dobór cytatów w newsie, z których tak naprawdę może nic nie wynikać. 

Cytat 1: W książce Gross przytacza szokującą relację świadków procederu, którzy we wrześniu 1945 r. byli w okolicach obozu. "Po przybyciu na miejsce stwierdziliśmy, iż w miejscu gdzie znajdował się obóz, zastaliśmy zryte pole przekopane przez okoliczną ludność. Pole było tak zryte, że w niektórych miejscach były doły do 10 m głębokie, w niektórych widniały szczątki kości ludzkich, piszczele, szczęki, nogi itp. (...)Wszystkie baraki, które się tam znajdowały, są spalone lub rozgrabione na opał przez ludność okoliczną" - powiedzieli autorowi.

No dobrze, ale co z tego? Skąd wiadomo, że pole było przekopane przez okoliczną ludność? A może to była ludność przyjezdna? A może to byli żołnierze radzieccy? Bardzo mnie ciekawi jakim sposobem oglądając dół, można stwierdzić kto go wykopał. 
Tekst o barakach... hmmm... Tak, to haniebne, że chłopi w obliczu zimy myśleli o własnym przetrwaniu, miast o zachowaniu świadectwa o hekatombie. Ostatnio - o ile się nie mylę w Drugim Śniadaniu Mistrzów - słyszałem taki komentarz: "Pani z muzeum lokalnego, które mieści się w starym dworku, biadoli, że w '45tym to tu ruscy stacjonowali i zerwali całą, zabytkową, piękną klepkę i boazerię i nią palili! A co, mieli z zimna umrzeć?" Jakkolwiek to nie zabrzmi - wojna jednak ma swoje prawa i choć ci, którzy starają się uratować w jej czasie zabytki i dzieła sztuki, zasługują na pochwałę (taki von Choltitz na przykład), to jednak nie należy obsobaczać tych, którzy ratując życie niszczą je. 

Oczywiście zakładając, że baraki w Treblince to zabytki. 

Cytat2: Gross cytuje także zeznania "kopacza" z Treblinki, Dominika Kucharka. Został on oskarżony o przestępstwo walutowe, bo sprzedał w Warszawie brylant znaleziony w obozie i kupował złote monety. "Wyjaśniał na swoją obronę, że "wszyscy" z jego wsi chodzili kopać" - czytamy we fragmencie książki, który przytacza portal tvn24.pl.

"O tym, że poszukiwanie złota i kosztowności na terenie byłego obozu w Treblince jest wzbronione nie wiedziałem, gdyż żołnierze radzieccy także z nami chodzili i szukali. Te miejsca gdzie spodziewali się znaleźć kosztowności nawet wysadzali materiałami wybuchowymi" - tłumaczył Kucharek.

Gdybym był historykiem, to nie uznawałbym pana Kucharka za wiarygodne źródło. Zwłaszcza w kwestii współodpowiedzialności dzielonej ze „wszystkimi ze wsi”. Druga część cytatu również jest zastanawiająca. Na miejscu pana Kucharka kombinowałbym jak nie pójść do pierdla na dłużej niż trzeba. Na pytanie skąd mam brylant, powiem, że znalazłem. Gdzie – w obozie. A czemu grzebałem – no bo radzieccy żołnierze też grzebali. A skoro bratni radziecki żołnierz mógł grzebać, to ja chyba też, nie?

Cytat 3: ... Europejczycy, których oglądamy na zdjęciu, najprawdopodobniej zajmowali się rozkopywaniem spopielonych szczątków ludzkich w poszukiwaniu złota i kosztowności przeoczonych przez nazistowskich morderców.

Najprawdopodobniej. Żałuję tylko, że nie zamieszczono zdjęcia – a może owi Europejczycy kopali ziemniaki?

Cytat 4: Wieśniacy najprawdopodobniej "zostali złapani na gorącym uczynku podczas przekopywania ziemi, (...) albo przegonieni do wyrównywania gruntu po uprzednich wykopkach".

Najprawdopodobniej. Tak samo jak wyżej.

Aha - i naprawdę trudno uwierzyć w "przeoczenia" nazistów. Zwłaszcza patrząc na buty, grzebienie czy walizki w Auschwitz. 

*** 

Jeśli to są koronne argumenty/dowody w sprawie łupienia grobów… cóż, dla mnie nie są zbyt przekonujące. Niemniej – książka jeszcze się nie ukazała – pożyjemy, zobaczymy.

Mam pomysł – może niech Sejm przyjmie uchwałę, w której – w imieniu Narodu Polskiego – przyznaje się do wszelkich przewin względem zarówno swoich współbraci, jak i innych nacji, za przewiny owe głęboko przeprasza i obiecuje poprawę...

… tym samym ucinając Grossowi źródełko łatwej kaski i utrudniając życie dziennikarzom, którzy będą musieli znaleźć sobie inne tematy, niż rewelacje nt. stosunków polsko-żydowskich na przestrzeni dziejów.

środa, 29 grudnia 2010

52.10.2 - Nowa Enigma made in Poland

Bardzo mnie ucieszył news z dzisiejszego poranka. "Rzeczpospolita" donosi o sukcesie polskich matematyków z WAT, pod kierownictwem prof. Gawińskiego - stworzeniu nowego systemu szyfrującego, który - wg zapewnień profesora - jest nie do złamania. Sukces naukowcy zawdzięczają (oprócz swojej determinacji, talentowi, pracy) odkryciu z dziedziny kryptografii krzywych eliptycznych. Szczegóły, choć i tak bardzo ogólne - tutaj.

Choć nazywanie odkrycia Polaków nową Enigmą wydaje mi się nieco niefortunne - w końcu wiemy jakie były losy genialnej niemieckiej maszyny szyfrującej - to jednak zespół profesora Gawińskiego ma powody do dumy. Znając życie pracowali w warunkach, w których zachodni naukowcy nie chcieliby nawet sprawdzać kolokwiów, a do tego udało im się stworzyć rzecz, która jest naprawdę przydatna, a nie tylko hipotetycznie.

Najbardziej zaś cieszy fakt, że informacja już od rana krąży po mediach i zapewne trafi do głównych wydań programów informacyjnych - miejmy nadzieję, że nie jest to skutek poświątecznego letargu i marazmu w sejmie.

Oby więcej takich newsów! Gratulacje!

wtorek, 28 grudnia 2010

52.10.1 - Problemów z prądem c.d.

Nawiązując do mini dyskusji, jaka wywiązała się pod poprzednim wpisem, podaję za Polskim Radiem Szczecin, iż w wielu miejscowościach w Zachodniopomorskim ludzie spędzili święta bez prądu. Powodem, jak usłyszałem dziś rano w serwisach TOK FM, były uszkodzenia sieci dystrybucyjnych wskutek srogiej zimy i starego sprzętu. Dopiero dziś uda się, być może, naprawić sieć na tyle, by prąd był już w każdym mieszkaniu.

Co zdaje się potwierdzać, że blackouty raczej będą zdarzały się na skutek starej instalacji przesyłowej, a nie braku mocy prądotwórczych.

Tym samym składam wszystkim Szanownym życzenia poświąteczne oraz aktualne życzenia noworoczne - oby nas nie zalało, spaliło, wysuszyło, prądu nie zabrało i pracy nie pozbawiło.

Oby.

Na koniec gorąco polecam wszystkim blog Roberta Gwiazdowskiego. Co prawda czasami udaje mu się przedostać do głównych mediów, ale na ogół jego opinie nie są specjalnie poważane/zauważane - a szkoda. Na blogu celne komentarze do aktualnych wydarzeń, ciekawe analizy głównych problemów gospodarczych, a także nieustanna walka z OFE. :) Polecam.

środa, 15 grudnia 2010

50.10.1 - Nowe podatki Cesarza

Coraz bliżej Świąt, zima daje się we znaki, wkoło czapy śniegu i błoto pośniegowe na ulicach. Rząd, pchnięty do działania bliżej niezdefiniowanym impulsem, zdecydował się pochylić nad problemem przestarzałej sieci energetycznej Kraju.

Mimo, że nie doświadczamy jeszcze kontrolowanych przerw w dostawach prądu, a kable wysokiego napięcia nie pękają na potęgę, to nie miejmy złudzeń - polska sieć energetyczna jest w stanie agonalnym. Nie tylko zresztą polska - z podobną sytuacją borykają się pozostałe kraje regionu.

Nie ma w tym nic dziwnego - druty mają mniej więcej po trzydzieści lat, mają więc prawo już nie dawać rady. Dla mniej obeznanych z fizyką dodam jeszcze, że stan linii przesyłowych wpływa bezpośrednio  na cenę prądu, gdyż im gorszy stan, tym większe straty na przesyle, co dostawca pokrywa sobie podnosząc cenę za kWh.

Linie przesyłowe trzeba zatem wyremontować, a w zasadzie - postawić nowe. Tylko kto za to zapłaci?

Rząd już rozważa opcję najprostszą - sięgnięcie po forsę do kieszeni podatnika. Konkretny pomysł to specjalny podatek lokalny, z którego samorządy będą finansować budowę/remont sieci. Tajemnicze gremium, zwane ekspertami, na pomysł się burzy - jakże to! To podatnicy mają sponsorować infrastrukturę firm prywatnych???

Sprawę trzeba doprecyzować - samorządy miałyby się dokładać na remont linii właśnie lokalnych, tzw. dystrybucyjnych, które są dobrem takich firm prywatnych jak Energa, PGE, Enea itp.

Czy to dobry pomysł? Naprawdę trudno to ocenić. Bo skoro prywatna firma energetyczna ma związane ręce jeśli chodzi o ustalanie ceny prundu (URE zatwierdza plany taryfowe raz na rok - więc trudno mówić o długofalowej polityce finansowej), to jak może zaplanować sobie wymianę/remont kabli? A z drugiej strony, jeśli Państwo nie dołoży się, a firma nie będzie chciała remontować, to kto straci? Pan straci, Pani straci, my stracimy... Społeczeństwo!

Jak to lepiej rozwiązać - nie mam pojęcia. Należałoby się zastanowić w ogóle nad tym jaki model zaopatrywania ludzi w prąd byłby najlepszy. Ale to już temat na co najmniej pracę doktorską.

Jedno jest pewne - powszechne blackouty zbliżają się wielkimi krokami.

PS. W zeszłym tygodniu strona zaliczyła 2000 odsłon :) Dziękuję Wam serdecznie! i teraz nabijamy kolejnego tysiaka na tym jakże przeSłoDZIUffffffnYMMM SŁIIItaaaaśNYMM BlogasssSSSSkUUUU! :P

poniedziałek, 6 grudnia 2010

49.10.1 - Redukcji obstrukcja

W poprzedni piątek (03.12) sejm przyjął nie tylko ustawę o parytetach, ale także zobowiązał (się?) do dziesięcioprocentowej redukcji w administracji.

Odgórny prikaz poszedł, ale już dziś włodarze urzędów wszelakich wskazują na zasadniczy problem - zwolnienia przyniosą... lawinę pozwów, której w sukurs idzie wprowadzona niedawno możliwość składania pozwu zbiorowego (potrzebne do niego jest minimum 10 osób).

A skąd taki prognostyk? Otóż ustawodawca nie zdefiniował kryteriów, wg których ma się redukcja dokonywać. W efekcie każdy zwolniony pracownik, będzie mógł się odwoływać lub złożyć pozew o bezzasadne pozbawienie pracy...

Nie wiem czy śmiać się, czy płakać. Rozumiem intencje ustawodawcy - przecież trudno premierowi czy posłowi arbitralnie stwierdzić, kogo należy wywalić w urzędzie powiatowym, ale nie można ustawą, która w założeniu ma zredukować koszt prowadzenia państwa, jednocześnie narażać państwa na wydatki (sąd może orzec zamiast przywrócenia pracy wypłatę odszkodowania, do tego dochodzą koszty sądowe).

W tym momencie rzec by się chciało: LANGSAM, LANGSAM, ABER SICHER, PANOWIE SZLACHTA!

niedziela, 5 grudnia 2010

48.10.1 - Parytety wreszcie są!

W piątek (3.12.2010) Sejm przyjął ustawę parytetową! Głosi ona:

- Aby lista wyborcza do sejmu, PE, rad gmin (powyżej 20tys. mieszkańców), powiatów lub sejmiku wojewódzkiego mogła być zarejestrowana, minimum 35% miejsc musi być zajęte przez mężczyzn, minimum 35% musi być zajęte przez kobiety. Reszta do podziału podle uznania szefostwa.

- Zasada nie obowiązuje na listach do senatu i gmin poniżej 20tys. mieszkańców

- Po wycofaniu się kandydata z listy już po rejestracji nie straci ona ważności, nawet jeśli nie będzie spełniała wymogu

- Ustawa nie precyzuje na których miejscach mają być kobiety czy mężczyźni (poprawka, by wśród pierwszych trzech miejsc była choć 1 kobieta, a w pierwszej piątce przynajmniej 2 została odrzucona)

Choć jest to krok w dobrym kierunku, to pewnie osoby, które o parytety najbardziej walczyły, nie będą zadowolone. Przyjęta ustawa pozwala dalej żyć w magicznej fikcji, bo skoro nie ma sprecyzowanych miejsc, na których mają znaleźć się Panie, to podejrzewam, że gro z nich będzie zamykało stawkę, a nie ją otwierało.

Pewnie tą samą filozofią będą kierowali się włodarze list, przyznając pozostałe 30% miejsc.

Abstrahując jednak od samej ustawy - fascynuje mnie, że ludzie walczący z dyskryminacją jako główne rozwiązanie proponują... również dyskryminację. Tyle że w drugą stronę. Punkty preferencyjne ze względu na płeć, rasę, pochodzenie czy pokrewieństwo przy egzaminach do szkół, parytety...

Czy dyskryminowanie większości (może inaczej - osób do tej pory dyskryminujących), to dobre rozwiązanie na bolączki nierówności w społeczeństwach?

Wracając jednak do parytetów - przecież to wyborcy głosują i głosem swym wybierają posła/radnego. Zatem jeśli wyborcy chcieliby posłanek i radczyń, to by je sobie wybrali.

Niby racja, odpowiadają osoby proparytetowe, ale wyborcy na co dzień widzą w polityce tylko mężczyzn (którzy są tam przez patriarchalne zacofanie polskiego społeczeństwa) i przez ten obraz zapamiętują sobie fałszywe twierdzenie, że tylko mężczyźni się do polityki nadają i przez to kobiety nie mają szans! Zatem trzeba zagwarantować ustawowo (sic!) obecność kobiet w polityce! Nie ważne czy kto mądry, głupi, oszust czy kaznodzieja - ważne co ma między nogami!

Taka to jest kontrargumentacja na najcięższy gatunkowo zarzut względem parytetów. I tylko dziwi mnie czemu nikt nie zaproponował takiego rozwiązania:

Parytet fifty-fifty... na JEDNĄ (słownie: jedną!) kadencję. Wtedy wyborcy będą mogli się przekonać czy więcej warte są osobniki XY, czy może jednak XX i po czterech latach zadecydować, czy faktycznie chcą więcej kobiet w polityce. Jeśli jedna kadencja to za mało dla najbardziej zawziętych obrońców równości można by ten okres wydłużyć do dwóch, maksymalnie trzech.

Nic to. Przeszła ustawa jaka przeszła. Już w przyszłą jesienią przekonamy się co jest warta.

P.S. Polecam artykuł koleżanki związany z tematem->o tutej.

środa, 1 grudnia 2010

Refleksja: sfera prywatna = sfera zawodowa ?

W poprzednim numerze Wprost pojawił się artykuł o cyberekshibicjoniźmie - zjawisku, któremu, jeśli wierzyć statystykom, Polacy ulegają wyjątkowo często. Nie chodzi tu tylko o gołe fotki amatorów rozsyłane obcym, ale raczej o profile w portalach społecznościowych, dzielenie się prywatną sferą swojego życia z osobami nieznajomymi oraz - co jest głównym "zagrożeniem" - znajomymi z pracy.

Coraz częściej słyszymy o utracie pracy z powodu niefortunnego komentarza na forum czy facebooku. Czasem rzecz dotyczy urzędnika administracji, osoby publicznej, kiedy indziej prywatnej osoby, która np. skrytykowała swojego pracodawcę w sieci.

Problem wykracza jednak poza standardowe zbluzganie szefa. Firmy zaczynają już tworzyć kodeksy zachowywania się w internecie, które zawierają takie pozycje jak: żadnych zdjęć z imprez (niekoniecznie firmowych), żadnych fotek po pijaku, żadnych wulgaryzmów. Grzecznie, miło i bez kontrowersji.

Dało mi to do myślenia. Przez ostatnie ...dziesiąt lat zmieniał się stosunek człowieka do pracy i vice versa. Życie prywatne było życiem prywatnym. Praca trwała regularne 8 godzin. Ni mniej, ni więcej. Z czasem życie zawodowe zaczęło stawać się coraz bardziej absorbujące. Nielimitowany czas pracy sprawił, że teoretycznie nie musisz siedzieć w biurze 8 godzin jeśli nie masz nic do roboty, ale w praktyce w większości przypadków będziesz tak przeładowany ilością zobowiązań, że musisz zostawać dłużej - za co nikt ci nie płaci ekstra. Duże firmy zauważyły (dzięki badaniom HR), że przerzucanie więzi emocjonalnych ze sfery prywatnej na zawodową, tworzenie z pracowników zgranej grupki przyjaciół, identyfikowanie z firmą niczym z rodziną - daje wymierne korzyści w postaci podniesienia efektywności, a co za tym idzie zysków.

Szary pracownik ma coraz mniej czasu na spotykanie się ze znajomymi spoza miejsca pracy. Chwile, które może przeznaczyć na utrzymanie kontaktu z przyjacielem, woli poświęcić najbliższej rodzinie.

I tu z pomocą przyszła technologia - wpierw telefony, potem internet, wreszcie WEB 2.0 i portale społecznościowe. Jak bardzo te zdobycze ułatwiły podtrzymywanie kontaktu nawet z bardzo dalekimi znajomymi łatwo zaobserwować po ilości składanych na facebooku życzeń urodzinowych. Osobiście nigdy nie dostawałem tylu życzeń bez organizowania hucznej imprezy.

Ale i w tę strefę wkraczają pracodawcy. Reprezentujesz firmę także po godzinach pracy, więc uważaj co pokazujesz w sieci. Kontrola rozszerza się.

Spędzasz 1/3 doby w pracy, może nawet i więcej. 2 godziny dolicz na dojazdy. 8 godzin na funkcję życiowe. Zostaje ci 6 godzin na życie prywatne - zrobienie zakupów, prania, posprzątanie mieszkania, odebranie dzieci ze szkoły, przytulenie współmałżonka, wspólną kolację.

1/3 doby spędzasz w pracy. Wiele firm zabroni ci mówić o tym co w tej pracy robisz - w imię dobra firmy. Z kim zatem będziesz mógł się podzielić informacjami z jednej trzeciej swojego życia? Tylko z kolegą z pracy.

Osobiście wali mnie czy mój doradca finansowy po pracy upija się do nieprzytomności. Tak długo jak dobrze mi doradza, może dla mnie robić co chce w swoim prywatnym życiu.

Firma PRowa wydaje kodeks dla swoich pracowników - jakie zdjęcia umieszczać, a jakich nie na profilach społecznościowych. W końcu to firma PRowa - reprezentujesz klienta zawsze i wszędzie. A czemu nie posunąć się dalej i nie pomontować w przepustkach do firmy nadajników radiowych? Wtedy będzie można kontrolować gdzie pracownik przebywa! Chyba firma PRowa nie chce, aby ich pracownik był widziany przez potencjalnych klientów w towarzystwie roznegliżowanych panienek w Sofii? Sprawę mogłyby załatwić też telefony służbowe.

A co jeśli ów hipotetyczny pracownik firmy PRowskiej jest homoseksulistą? Albo jeszcze lepiej - jego hobby to występowanie jako drag queen w najbardziej znanym klubie gejowskim stolicy? Czy wtedy firma też się go pozbędzie, bo "jego prywatny wizerunek może być nieakceptowalny przez część klienteli"?

Bardzo mnie zasmuciła niedawno emitowana reklama Mercedesa z Michałem Żebrowskim. Aktor dobrze znanym głosem amanta deklarował: "Kim jesteś? Przede wszystkim swoją pracą." I choć już za chwilę pojawia się rodzina wraz z zapewnieniem, że to ona jest najważniejsza - to jednak przede wszystkim jesteś swoją pracą.

Jestem? Jesteś? Musisz być?

poniedziałek, 22 listopada 2010

47.10.1 Wybory samorządowe

Witam wszystkie Szanowne i wszystkich Szanownych!

Wczoraj wybraliśmy sobie samorządy. Bardzo dużo mówiło się o tym, jak ważne są te wybory. Są najbliższe zwykłym, szarym obywatelom. Były świetne kampanie społeczne (2 tygodnie na wybór plecaka - a ile poświęcisz radnemu?) Radni  mają być pierwszym kontaktem obywatela z władzą. Zresztą - po co strzępić pióro - wiadomo czemu są bardzo ważne.

Połowa Polaków nie poszła do tych wyborów.

Profesor Krzemiński zachodził w wieczorze wyborczym w łeb - czemu? Inni komentatorzy jak zwykle obwiniają Polaków o lenistwo, niechęć do ruszenia się, zadania sobie trudu itd.

Z tego co wiem, to frekwencja na poziomie 40-50% jest średnią europejską, więc znowuż tak źle nie wypadamy.

Dziwi mnie tylko czemu żaden z komentatorów nie wskazał na to, jak wiele trzeba byłoby sobie tego trudu zadać, aby dokonać wyboru w 100% zgodzie z własnym sumieniem. Przesiedziałem wczoraj nad kartami z 10 minut zupełnie nie mając pojęcia na kogo głosować. Pustka w głowie. Wyjątkiem był wybór prezydenta. Wybór do rady dzielnicy - zdawałoby się, że najistotniejszy, bo to właśnie ci ludzie najbliżej mnie, to była jakaś kpina, ale o tym za moment.

Jestem rozgoryczony. I wściekły. Zatem...

...popatrzmy jak to wyglądało w Warszawie, konkretnie na Bielanach:

0) Załóżmy, że szary ludź poświęci cały miesiąc na zbieranie informacji o kandydatach, oczywiście w ramach czasu wolnego. 3 godziny w tygodniu, 8 godzin w weekendy - da to nam 60+64=124 godziny

1) Na prezydenta kandydatów było 11.

To liczba w zupełności do ogarnięcia. Choć oczywiście trudno mi powiedzieć cokolwiek o programach takich osób jak pan Szeremietiew czy Stachoń, a kandydatkę Munio znam jedynie z jej pięknego uśmiechu, którym raczyła mnie z plakatów - jednak zakładam, że te osoby w miarę łatwo można było wygooglać. Dajmy, że 2 godziny wystarczą na poznanie tej 11tki.

2) Wybory do rady miasta

117 kandydatów. Z 13 list. Tych 117 kandydatów bije się o.... 7 miejsc.

3) Wybory do sejmiku

114 kandydatów. Z 14 list. Tych 114 kandydatów bije się o.... 6 miejsc.

4) Wybory do rady dzielnicy

W moim okręgu - 29 kandydatów. Z 3 list. Tych 29 kandydatów bije się o.... 5 miejsc.

No i pięknie.

Czy ktokolwiek byłby gotów poświęcić cały swój czas wolny, żeby sprawdzać kandydatów? Czy te 124 godziny w miesiącu wystarczą, żeby poznać programy i sylwetki 271 kandydatów? Kto z was spotkał się choć z jednym z nich? Kto słyszał o tym, że będzie z kandydatem spotkanie? Ile ulotek dostaliście (ja np. tylko 4 z czego wszystkie od PiSu). Z drugiej strony - nie wkurza was, że do wyboru do rady dzielnicy mieliście jedynie PiS, PO i SLD, jak to było w moim przypadku? A wreszcie - nie wkurza was to, że głosujecie tam, gdzie jesteście zameldowani, a nie tam gdzie mieszkacie*?

Częstym argumentem w wyborach jest to, że są one sposobem na pokazanie samorządowcom czerwonej kartki jeśli się nie sprawdzili. W takim razie kolejne pytanie - ilu z was zna choć pięciu aktualnych radnych swojej dzielnicy?

W sobotę przy urodzinowym obiedzie moja szacowna rodzicielka powiedziała mi, kto jest aktualnym burmistrzem Bielan, że nie rządzi on dobrze. Pomyślałem - o, to będzie choć jeden powód, żeby zagłosować... tylko że w wyborach tych burmistrza nie wybierano. Nie wiem jak się wybiera burmistrza dzielnicy, widać nie w wyborach powszechnych. Trudno.

Jak już pisałem, po powrocie z lokalu byłem straszliwie rozgoryczony. Poza swoim wuefistą z podstawówki nie znałem na listach nikogo. Do rady dzielnicy musiałem wybierać między 3 partiami, które mi się nie podobają. Miałem wielką chęć w wolnym polu dopisać KWW CTHULHU i postawić krzyżyk przy Shub-Niggurath, czarnej kozie z lasu z tysiącem młodych (bo wspiera tradycyjne wartości wielodzietnej rodziny) albo napisać: żaden z kandydatów mi się nie podoba. Jednak po raz kolejny odezwał się we mnie głos sumienia, że nie można tak marnować głosu, robić sobie żartów z poważnej sprawy itd. itp. W końcu skreśliłem kogokolwiek.

Większość z was pewnie wzruszy ramionami: no i czym się podniecać? Będzie co będzie, byle do przodu.
No to pragnę jeszcze dodać, że na diety dla tych około 50 000 samorządowców, których wybieraliśmy (lub nie wybieraliśmy) pójdzie co roku ok. 1,5 mld złotych. Swoją drogą, pewnie wybory też nie mało kosztowały. Teraz przed nami wszelkiego rodzaju drugie tury, które też będą swoje kosztować. Ciekaw jestem, czy choć jeden przypadek się trafi, że wygra kandydat, który w pierwszej turze miał mniej głosów.

W zasadzie tyla. Najważniejsze wybory za nami. Teraz tylko kolejne 4 lata świetlanej przyszłości.

* Tutaj ktoś może powiedzieć, że w takim razie powinienem się przemeldować i nie marudzić. Problem w tym, że niekoniecznie mam ochotę bulić forsę i tracić czas na wymianę wszystkich dokumentów tylko po to, żeby zmienić na nich jedną linijkę tekstu. A do tego - kto mi zagwarantuje, że za rok będę mieszkał w tym samym miejscu i nie będę musiał po raz kolejny zmieniać dokumentów? 

sobota, 6 listopada 2010

44.10.1 Problemy PiS

Już myślałem, że tydzień minie w miarę spokojnie, aż tu wczoraj gruchnęła wieść - Joanna Kluzik-Rostkowska wywalona z PiSu! Po godzinie kolejny news - razem z nią poleciała Elżbieta Jakubiak. Dzisiaj wszystkie media już rozchwytują obie Panie (głównie TVN24), pastwiąc się tym samym nad Prezesem o Sercu z Kamienia. Spektakl trwa!

Nie zamierzam specjalnie bronić Prezesa (nowy Prezio?), konsekwencje tej decyzji odczuje on już przy najbliższym sondażu poparcia, niemniej ciekawi mnie jak media komentowałyby hipotetyczną sytuację po drugiej stronie boiska - w liberalnej, szerokiej, tolerancyjnej PO.

Przypomnijmy - poseł Kluzik-Rostkowska udzieliła w ciągu ostatniego miesiąca sporej ilości - z punktu widzenia Prezesa - niedopuszczalnych wywiadów, z czego dwa poszły we Wprost (układ ostatnich trzech numerów wyglądał następująco: wywiad z Kluzik, wywiad z Kurskim i w tym tygodniu znów wywiad z Kluzik), jeden w Newsweeku, jeszcze jeden (z 3.11) w GW. W każdym z wywiadów piętnowała nowy kurs partii, tłumaczyła czym on jest spowodowany i kto za tym stoi (Z.Z. - wiadomo). Jednocześnie promowała siebie - pokazywała, że nie da się zamieść pod dywan, nie będzie szarą myszką  (w przeciwieństwie do koleżanki Jakubiak, która po zawieszeniu w prawach członka już przestała głośno nadawać na Prezesa), a także jak pracuje dla PiSu przy okazji zbliżających się wyborów samorządowych.

Czy kogoś dziwi zatem wywalenie posłanki Kluzik? Biorąc pod uwagę profil partii, jej strategię działania (siła w jedności, jedność w prezesie)-nie powinno to być dla nikogo zaskoczeniem. Kluzik-Rostkowska faktycznie wykazała się brakiem lojalności wobec Prezesa (zwracam uwagę - prezesa, nie partii!), za co została ukarana. Poseł Jakubiak poleciała chyba tylko na dokładkę. Nie jest istotne w tej pokrętnej partyjnej logice, czy działa się dla dobra partii - ma się być lojalnym. Jak w wojsku.

A jak było w PO? Przypominam historię posła Halickiego, który przed Kongresem PO udzielił Newsweekowi wywiadu, w którym ostro skrytykował działania Premiera. I co? Nagle nad jego głową pojawiła się pałka (premier wspinając się na szczyty dyplomatycznej erudycji złożył posłowi propozycję nie do odrzucenia) i już po Kongresie z ust Halickiego popłynął pean, ogłaszający premiera "nowym Mojżeszem, który prowadzi Polskę przez morze kryzysu".

Pięknie.

Na marginesie - słuchałem dziś rano wywiadu z posłanką Kluzik-Rostkowską. Dziennikarka zadała pytanie, czy dziś Kluzik powiedziałaby, że Jarosław Kaczyński to pełen ciepła człowiek o dużym poczuciu humoru. Kluzik po chwili namysłu odpowiedziała, że dalej uważa prezesa za ciepłego człowieka, nad którym jednak zaciążył ogrom tragedii jakiej stał się udziałem, a także że jest on konsekwentny w swoim działaniu.

To zdanie skłoniło mnie do refleksji. Jaki jest naprawdę Prezes? Czy ktoś go naprawdę zna? Popatrzmy na tego człowieka jako na człowieka, a nie polityka. Odseparujmy go od pełnionej funkcji, od władzy jaką posiada.

Myślę, że Jarosław Kaczyński jest w tej chwili najbardziej samotnym człowiekiem w całej Polsce.

Całkowicie niezrozumiały, pogrąża się swoimi radykalnymi wypowiedziami i działaniami, które następnie muszą być interpretowane przez jego popleczników, tak by czyniły najmniej szkód. To samotny mściciel na swej ostatniej misji - oddania sprawiedliwości zmarłemu bratu. Zdradzany przez najbliższych współpracowników węszy podstęp w każdym ich działaniu i nie ma już z kim podzielić się olbrzymim ciężarem walki. Dlatego nawet ci, którzy deklarują swą lojalność nie mogą być pewni swojego losu. Nie można być bardziej Prezesem, niż sam Prezes.

Na koniec trzy dygresje:

Właśnie wywiadu z posłanką Jakubiak wysłuchałem - fascynujące, że potraktowana jak ostatnia szmata kobieta cały czas utrzymuje, że nigdy nie krytykowała, że się spierała, a prezes to w ogóle jest spoko.

Przy biurku moim stoi ramka, prezent od kolegi na mikołajki. W ramce jest pasek - wycinek z plakatu wyborczego Lecha Kaczyńskiego z roku 2005ego. Ś.P. Prezydent spogląda na mnie uśmiechając się ciepło - a obok niego napis - nie DZIADuj. Oczywiście to nawiązanie do jakichś tekstów z mojego środowiska, jednak może Prezesowi również by się taka ramka przydała?

Ciekawe kiedy pojawi się domysł, że wywalenie Pań, to przejaw sprytu i politycznej mądrości Jarosława Kaczyńskiego, który liczy na to, że JK-R założy partię bardziej centrową, która wyrwie 30% poparcia PO i wtedy PiS będzie miał z kim zawiązać koalicję. Bardzo ciekawe.

piątek, 29 października 2010

43.10.1 V KONGRES OBYWATELSKI

Mijający tydzień upływa nam pod znakiem „incydentu łódzkiego”. Media się nim karmią i wszyscy, chciał nie chciał, musimy być świadkami żenującego spektaklu p.t. „Mowa nienawiści”. Czołowi politycy zachodzą w głowę jak to się stało, trwa przerzucanie się winą, wyciąganie starych brudów, itd.

Nie komentuje tej sprawy, bo nie ma czego. Język polityki jest brutalny i wulgarny, gdyż obie strony w ten sposób eksponują w czym są mocne. Jak stwierdził Jarosław Gowin we wtorkowym poranku TOK FM, dyskusja nad in vitro przebiegała spokojnie, bo „nikt się na tym nie zna, a politycy najchętniej wypowiadają się w tematach, na które każdy może coś powiedzieć”, czyli związanych z emocjami i inwektywami. To najlepsze podsumowanie polskiej polityki ostatnich lat.

W sobotę odbył się piąty Kongres Obywatelski. Znalazłem się na nim częściowo przypadkiem, niemniej było to doświadczenie bardzo przyjemne. Przyszło mi posłuchać m.in. redaktora Żakowskiego, który mówił wyjątkowo do rzeczy, co w moim przekonaniu zdarza mu się dość rzadko; załapałem się też na resztki z pańskiego stołu (prelekcja, na której byłem przeciągnęła się i w efekcie bufet, w momencie mego przybycia, świecił pustkami).

O samym Kongresie może napiszę więcej w jakiejś oddzielnej notatce, na razie zachęcam do zapoznania się z materiałami. Niedługo powinny być też dostępne filmy ze wszystkich paneli tematycznych.

Natomiast ja chciałbym podzielić się refleksją ogólną w temacie tego rodzaju imprez.

Stałym bywalcem wszelkiego rodzaju paneli, debat, kongresów nie jestem, jednak ostatnio zdarzyło mi się być na kilku, podobnie jak dobrych parę lat wcześniej zdarzało mi się bywać na konwentach miłośników fantastyki. Z przerażeniem stwierdzam, że oba rodzaje imprez są do siebie zatrważająco podobne!

Dlaczego? Trudno mi to wytłumaczyć. Może dlatego, że wnioski płynące z kongresu nie mają realnego przełożenia na działania polityczne? Panel dyskusyjny, w którym brałem udział, przypominał zbiór przypadkowych prezentacji, w mniejszym lub większym stopniu związanych z tematem. Teoretycznie – o to właśnie w tej zabawie biega. Problem jest taki, że nie doszło na nim do prawdziwej dyskusji. Panel był. Dyskusyjny - już nie bardzo. Każdy przedstawił swoje zdanie – siejąc ferment ideologiczno-intelektualny wśród publiki – jednak poszczególne stanowiska nie zostały ze sobą skonfrontowane… bo już za chwilę wjeżdżał na stół lunch i każdy chciał się za darmo nażreć. Jako widz nie miałem poczucia, że biorę udział w rozmowie intelektualistów, której efektem jest wypracowanie optymalnego rozwiązania w jakiejś kwestii. Paneliści pogadali, pogadali i poszli.

Ten brak wniosków stoi za porównaniem Kongresu do konwentów fantastyki. Skoro nie ma wniosków, to nie ma podjętych działań, jak nie ma podjętych działań, to nasze spotkanie nie ma innego sensu poza towarzysko-osobistym czyli jest… hobbystyczne! Tak właśnie! Spotkamy znajomych, wymienimy uwagi, podyskutujemy na bardzo ważne tematy – w końcu tak bardzo to lubimy. A potem wrócimy do codziennych zajęć, ciesząc się, że nasze nazwisko po raz kolejny pojawiło się w mediach…

Może jestem nieco za ostry w ocenie? Jednak żałuję, że żaden z panelistów nie zaprosił swojej publiczności (raptem 30-40 osób) do rozwinięcia dyskusji przy lunchu. Nikt nie starał się wciągnąć „prostego człowieka” do tej śmietanki intelektualistów, pokazania mu, że jest równym partnerem do rozmowy i realizacji szczytnych idei omawianych na różnych panelach. W trakcie panelu starczyło czasu ledwo na 4,5 pytań z publiczności – które głównie padły i tak ze strony ludzi zajmujących się tematyką społeczno-polityczną na co dzień. Później wszyscy rozeszli się szamać ryż z kurczakiem.

Gdzie tu miejsce dla zwykłego, szarego pracownika mleczarni?


środa, 20 października 2010

42.10.1 - Ekskomunika za in vitro

            Zbliża się głosowanie nad ustawą o In vitro. Temat kontrowersyjny w zasadzie tylko z jednego powodu – potępienia metody przez hierarchię Kościoła Katolickiego (a może kościoła katolickiego?). Tym razem biskupi (ustami abp Henryka Hosera, szefa zespołu ekspertów episkopatu ds. bioetycznych) ostro pojechali po bandzie i – wzorem, być może, kolegów z Hiszpanii – orzekli, że każdy, kto przyłoży rękę do zalegalizowania metody in vitro, może czuć się ekskomunikowany z automatu. Ten drastyczny środek szybkiego reagowania w wersji kato szybko został wsparty listem biskupów do parlamentarzystów, w którym arcypasterze cierpliwie, ale w słowach dosadnych, tłumaczą posłom, dlaczego in vitro jest złe.

           W swej naiwności łudziłem się, że temat nie stanie się numerem jeden we wszelakich programach publicystycznych; nie będzie przedmiotem ostrych polemik najzacniejszych felietonistów polskiej prasy. Niestety! Już we wtorek rano można było usłyszeć błyskawiczną reakcję Dominiki Wielowieyskiej i jej gości w „Poranku radia TOK FM”. Temat zajął połowę programu – a to wszystko przy głośnym alarmie podniesionym przez Wyborczą. Rzepa w tym temacie jest dość powściągliwa (i trudno jej się dziwić), DGP donosi, ale stroni od ostrych ataków, P:TT polemizuje.

            I bardzo dobrze! – oczywiście z jednej strony. Z drugiej już – bardzo źle, bo temat ten – jakkolwiek może wiele osób bardzo bulwersować – nie powinien być w epicentrum zainteresowania! Dlaczego?

            Bo Kościół zmienia się bardzo powoli (stosowne powiedzenia sobie odpuszczę). Bo Kościół (a de facto – każda religia, wiara) nie jest supermarketem, w którym człowiek za dziesięć zdrowasiek może sobie kupić spokój sumienia lub pół kilo duchowości. Jako taki nie będzie się zmieniał pod naciskiem wiernych. Jeśli to robił w swej ponaddwutysiącletniej historii, to były to raczej wyjątki od reguły. Co więcej – jeśliby się zmienił, to zaprzeczyłby swojej roli w społeczeństwie. Każda religia ma za zadanie kierować swoich wiernych ku lepszemu życiu, wskazywać drogę, a nie dostosowywać swoje nauki do aktualnych zachcianek trzódki. Mówię tu o celu nadrzędnym, a nie o jego faktycznej realizacji (chciałbym uniknąć dyskusji nt. opasłych biskupich brzuchów itd.)

            Publicyści i komentatorzy w większości nazywają wystąpienie abp Hosera szantażem. Argumentują: politycy i prawo przez nich tworzone jest dla wszystkich obywateli – niezależnie od ich wyznania czy światopoglądu. Nikt nie zabrania księżom nauczania swoich wiernych odnośnie tego, co dobre, co złe, ale od stanowienia prawa – wara! A co za tym idzie – od pouczania polityków też wara. I w ogóle kościół zły.

            Nie rozumiem tych ataków. Konkretnie – nie rozumiem kierunku tych ataków. Kościół robi tylko to, do czego został powołany – upomina swoich wiernych i mówi o tym, jakie konsekwencje (duchowe) grożą za konkretne czyny. To, że posłowie są wierzący i mają z tą nauką problem – sprawa posłów lub wyborców.

            Politycy (w tym wypadku posłowie) powinni wstydzić się swojego tchórzostwa, lęków przed ekskomuniką (czy szerzej - przed kościołem, jego reakcją) lub wprost przeciwnie – obaw by stanąć przed opinią publiczną z otwartą przyłbicą. Popatrzmy na Marka Jurka – broniąc swoich przekonań (a raczej – pozostając im wiernym) de facto własnoręcznie wypchnął się na polityczny margines. Krótka piłka – nie chcemy państwa wyznaniowego, więc nie wybierajmy na posłów ludzi wierzących w to czy w tamto. Prosta sprawa.

            Przy okazji pojawiły się obawy (a w zasadzie było to smętne wieszczenie), że już za chwilę, w najbliższą niedzielę, popłyną z ambon jak kraj długi i szeroki nazwiska wszystkich posłów, którzy "przyłożyli rękę do rzezi niewiniątek". Oczywiście z zastrzeżeniem, by na nich nigdy, przenigdy nie oddać głosu, gdyż tym samym też - pośrednio - przyłożymy do rzezi rękę, skazując się na wieczne potępienie (a przynajmniej kilka dodatkowych lat w czyśćcu). 
            Pytam - i co z tego? Rozumiem, że niewierzący Polacy są wściekli, że żyją w Polsce, gdzie wierzący stanowią większość, dla której głos księdza się liczy. Ergo - ateiści głosu księdza się obawiają i wolą, aby ksiądz potulnie stulił ryj, dla dobra większej sprawy.
            Sorry Winetou - na tym właśnie polega demokracja. Liczy się głos większości. Jeśli większość chce, żeby in vitro było prawnie zakazane - to tak ma być i koniec kropka. Kiedy po kilkunastu (kilkudziesięciu?) latach Polska się zlaicyzuje, większością będą ateiści i wtedy przyjdzie ich czas na stanowienie prawa. Simple as that. Choć jestem przekonany, że nawet wtedy duchowi przywódcy nowej, lepszej Polski będą kneblować usta księżom - tak na wszelki wypadek, żeby nie dopuścić do powrotu "demonów nacjonalizmu". 
            Tymczasem - każdy kapłan ma psi (i święty) obowiązek głosić prawidła swej wiary i wskazywać wiernym drogę prowadzącą do zbawienia. To jest dobry uczynek, to jest zły. Może nas to wkurzać - ale tak działają religie. Działajmy zatem jak Sokrates i zadawajmy ludziom pytania, zmuszajmy ich do myślenia, do kwestionowania prawideł wiary głoszonych z ambony- ale nie kneblujmy nikogo! Wolność słowa przede wszystkim! 

            Warto też zauważyć, że jeśli ktoś czuje powołanie do sprawowania rządów i stanowienia prawa to powinien liczyć się z konsekwencjami. Także w kwestii wiary i godzenia jej z wykonywaną funkcją. Czym znów wracamy do pytania o kondycję i siłę polskiego kościoła, ale to temat na inny wpis. 

            We wtorkowych Faktach wypowiadał się Jarosław Gowin i Marek Jurek. Choć obaj wzywali do rzeczy innych, to mówili tymi samymi słowami – politycy muszą być teraz odważni. Muszą przemyśleć tę kwestię w swoich sumieniach i podjąć zgodną z nimi decyzję.

            Piękny byłby to obraz – zobaczyć Donalda Tuska na konferencji prasowej po podpisaniu ustawy o in vitro, który wespół z Bronisławem Komorowskim oznajmia: poświęciłem swoją duszę, abyście mogli mieć własne dzieci!

            Niestety – chyba nie będzie nam to dane.

piątek, 15 października 2010

41.10 - Olejnik na podsłuchu!

Temat gruchnął tydzień temu, 7 października. W piątek ukazał się artykuł w GW - inwigilowano dziennikarzy, w tym Monikę “Stokrotkę” Olejnik. Inwigiliowały służby ściśle tajne (ABW i CBA). Szczegóły - tutaj.
Temat jest złowieszczy. Samo zjawisko powraca do dyskursu jak bumerang - z tą różnicą, że wcześniej (początek lat 90.) to lewica miała inwigilować dziennikarzy prawicowych. Postępowanie w tej sprawie zostało jednak po wielu latach umorzone.

Całej sprawy aspekty widzę dwa.

Pierwszy z nich to stary jak III RP refren: Stronnicze Media! Zastanawiające jest, że iwigilacja prawicowych dziennikarzy przez UOP to wymysły oszołomów i objawy paranoi prawicowych liderów, zaś CBA siedzące na karku pracowników RMF FM i TVNu to już skandaliczne pogwałcenie praw obywatelskich i po prostu zbrodnia.* Oczywiście w innej redakcji obraz jest całkowitym odbiciem lustrzanym.

Drugi aspekt to prawo, które dopuszcza takie działania.

Gdyby służby specjalne inwigilowały **, nieważne kogo, nie mając do tego prawa, wtedy można byłoby taki proceder ukrócić błyskawicznie. Niestety tak nie jest - a to dlatego, że inwigilacja, jest jednym z lepszych sposobów na zdobywanie informacji obciążających podejrzanego osobnika; na jego rozpracowywanie. Wytrącając tę potężną broń z rąk służb specjalnych z pewnością zwiążemy im nieco ręce, jednocześnie ułatwiając załatwianie “ciemnych sprawek” różnym bandziorom i gangsterom (a także po prostu zwykłym cwaniaczkom, którzy chcą się dorobić na naszej własnej... moment, można to powiedzieć prościej - politykom).
Mimo, że informacja o byciu podsłuchiwanym; o tym, że tajne służby (już przed oczyma wyrasta nam dwumetrowy mięśniak w czarnym uniformie, kominiarce i z karabinem maszynowym w łapach) przeglądają billingi przyprawiła dziennikarzy o lekki stan przedzawałowy poprzedzony falą świętego oburzenia, to należy pamiętać, że na 99% (wg badających sprawę prokuratorów z naruszeniem prawa mamy do czynienia tylko w 1 przypadku) były to działania zgodne z prawem.
Jak to możliwe? Na przykład tak - jeden z zapisów ustawy, która opisuje możliwe do stostowania środki operacyjne mówi wprost - służba, posiadająca odpowiednie uprawnienia, ma prawo przez pewien określony ustawą czas (2 tygodnie? - nie wiem, taki okres kołacze mi się po głowie, ale nie dam jej sobie za to uciąć) założyć podsłuch na KAŻDY numer telefoniczny, z którym kontaktowała się osoba objęta podsłuchem na zlecenie prokuratora i za zgodą sądu. Zwracam uwagę, że niezależnie od tego czy podejrzany sam telefonował na dany numer, czy też odebrał z niego połączenie. Czy może w takim razie dziwić podsłuchiwanie dziennikarzy śledczych, których pracą jest węszenie wszelkiego rodzaju afer? Problemem jest tu tylko Monika Olejnik (może to właśnie ten 1 przypadek?)
Gazeta Wyborcza nie była łaskawa dostarczyć czytelnikom wielu szczegółów operacji. Wiadomo jedynie, że billingi Moniki Olejnik były sprawdzane przez 2 lata. I że w ogóle służby sprawdzały billingi, z których można nawet wyciągnąć, kto kiedy i gdzie był. I że jest to skandal. I że ABW i CBA zaprzeczyła, ale prokurator jednak pokazał rozkaz służb do ERY, żeby udostępniła, więc ABW i CBA kłamały.
To, że nie mamy do czynienia z sensacją, a ze zwyczajnym procesem śledczym, potwierdza również wypowiedź posła Krasonia (SLD, szef sejmowej komisji ds. służb specjalnych): “Służby nie stosowały niedozwolonych metod”. Oczywiście potem koledzy partyjni podnieśli rwetes i już po kilku dniach Krasoń swoje słowa prostował, ale chyba jasne jest co w tym wypadku jest prawdą, a co nie***.
Obraz wyłaniający się nam zza tej całej historii jest mniej więcej taki: policja, tajne służby i wszelacy szeryfowie w ogóle mają święte prawo wszelkimi metodami łapać zbrodniarzy i przestępców oraz zaprzęgać do swoich działań polityków jeśli sprawa jest nagląca i potrzeba nowego prawa, żeby problem załatwić (vide dopalacze), ale z kręgu podejrzanych mają AUTOMATYCZNIE WYKLUCZYĆ DZIENNIKARZY!, a przy okazji wszystkich innych “szacownych obywateli”. Szacownych oczywiście w mniemaniu konkretnych redakcji albo jakiegokolwiek gremium roszczącego sobie prawo do orzekania moralnego statusu obywatela.
Pytanie zatem - czy to prawo jest złe czy ludzie, którzy je stosują?
Każdy podpisuje się pod stwierdzeniem, że prawo powinno być respektowane. System jego powstawania przejrzysty i przemyślany. Prawo nie może być złe (np. niezgodne z konstytucją) już na etapie tworzenia założeń pod nie! Jednak niezależnie od tego która strona aktualnie sprawuje władzę, zawsze znajdą się tematy, których rozwiązanie (najczęściej dochodzi jeszcze presja czasu) wymaga wręcz porzucenia ww. zasad. Co więcej - takie szybkie i drastyczne rozwiązanie sprawy jest często bardzo mocno postulowane przez opinię publiczną. Dlaczego?
Na prawo dopuszczające zbierania informacji n.t. rozmów telefonicznych zgodziłą się PO powołując wespół z PiSem CBA, przy milczącej zgodzie mediów. Teraz - gdy okazało się, że służby mają czelność tykać dziennikarzy, poszło w eter larum.
Większość komentatorów całej afery jasno daje odpowiedź na pytanie gdzie leży wina - w ludziach. W złych służbistach specjalnych, którzy zamiast tropić bandytów tropią politycznych przeciwników swoich pracodawców (oczywiście na owych pracodawców polecenie).
Pod prąd idzie jedynie Palikot, mówiąc wprost - nikt nie powinien mieć w cywilizowanym kraju prawa do podsłuchiwania kogokolwiek! Zmieńmy prawo! Cóż, trzeba mu oddać honor, że przynajmniej pragnie zniszczyć przyczynę, a nie skutek.
Zatem - zmieniać prawo czy nie?
Ja sądzę, że nie. Gdyby nie podsłuch (a dokładniej - ukryty dyktafon) być może nigdy nie wyszłaby na jaw afera Rywina. To zbyt potężne narzędzie do walki z przestępczością (niesprawiedliwością?), by z niego rezygnować. A co zrobić z zakusami depozytariuszy tej niezwykłej władzy?
Cóż - nasza prywatność staje się z każdym rokiem coraz bardziej okrajanym poletkiem. W kraju wolności wszelkiej - USA - wszyscy są podsłuchiwani. Komputerowe systemu analizują każdy przypadek rozmowy, w której pojawią się słowa, zagrażające wolności Ameryki - Bin Laden, Al-Kaida, bomba, zamach, WTC, itd. itp. The Patriot Act pozwala mundurowym na przeszukanie dowolnej osoby w dowolnych okolicznościach (coś w stanach nie do pomyślenia). System inwigilacji jest tak duży, że polska prokuratura prosi urzędników USA o udostępnienie rozmowy z telefonu satelitarnego prezydenckiego Tupolewa, tej między braćmi Kaczyńskimi. Oczywiście Amerykanie zaprzeczają - nie mogą wydać, bo wyjdzie na jaw, że podsłuchują, mimo, że wszyscy wiedzą, że podsłuchują.
Te ograniczenia prywatności ze strony państwa są w większości spowodowane jakimiś traumatycznymi doświadczeniami - w przypadku USA chodzi oczywiście o zamachy na WTC. Co ciekawe - podobne larum w opinii publicznej co u nas z okazji inwigilacji dziennikarzy podniosło się w Anglii po zamachach w Londynie, gdy chciano wprowadzić... DOWODY OSOBISTE! Coś co u nas jest na porządku dziennym i nikt się temu nie dziwi w Anglii zostało uznane za ZAMACH (sic!) na podstawowe swobody obywatelskie.
Ale w naszą prywatność ingerują nie tylko struktury państwowe. Co z gmailem, oferującym reklamy na podstawie treści maila (tu ciekawostka - jeśli w mailu pojawiają sie słowa związane z tragedią - np. śmierć, samobójstwo - gmail nie podsunie nam reklam pod nos). A co z fejsbuniem? Idźmy dalej tym tropem - aż do granic absurdu. Co z dostarczycielami gazu i prądu? Przecież na podstawie rachunków wiedzą (mniej więcej) jaki sprzęt elektroniczny mam w domu! I kiedy w nim jestem (zużycie gazu, w większości przypadków, wskazuje na gotowanie). O to nikt nie kruszy kopii - a temat przecież ten sam.
Jest to jasne - godzimy się na ingerowanie w naszą prywatność, aby otrzymać coś w zamian. W wypadku państwa na ogół w zamian za wpuszczenie wścibskich do naszych domów domagamy się bezpieczeństwa****. Jednocześnie obdarzamy ingerujących w naszą prywatność zaufaniem, że informacji o nas nie będą nikomu udostępniać.
Skoro ufamy politykom (a przynajmniej odnoszę takie wrażenie, że duża część dziennikarzy inwigilowanych jednak ufa politykom aktualnie będącym u sterów władzy ), to czemu nie zaufać służbom? Przecież im też chodzi o to samo, o co wszystkim - by żyło się lepiej. Bezpiecznie. Sprawiedliwie. (proszę dodać sobie do tych słów szczyptę sarkazmu).
W zbieraniu informacji... nic złego nie ma. Dopiero gdy te informacje zostają użyte w złej (nieuczciwej) intencji lub gdy są przechowywane bez powodu w nieskończoność - wtedy dopiero jest coś nie tak i należy bić na alarm. Takie jest moje zdanie. Z tego co wiem nikt z inwigilowanych dziennikarzy nie zgłosił pretensji, że fakt czytania billingów przez służby w jakiś istotny sposób uprzykrzył mu życie. Oczywiście należy dociekać, czy była jakaś istotna przesłanka ku temu, by billingi sprawdzać na przestrzeni dwóch lat i sprawę wyjaśnić do końca, ale nie popadajmy od razu w przesadę.

Tyle w tym temacie ode mnie. Na zakończenie wspomnę jeszcze sprawę próby samobojczej dziennikarza Wprost, Życia - generalnie prawicowca - Wojciecha Sumlińskiego. Sprawę nie tak całkiem dawną. Szczegóły można znaleźć tu, tu i tu. Jako ciekawostkę warto też przeczytać informację z Wyborczej, podkreślającą głównie związki Wojciecha S. z WSI i wszystko co go obciąża.

* o stronniczości mediów przyjdzie mi pisać zapewne niejeden raz, dlatego temat ten chwilowo puszczam mocno okrojony.
** swoją drogą warto byłoby stworzyć definicję “inwigilacji”. Które działania to już inwigilacja, które nie itd.
*** Pytanie czy Grzegorz Napieralski złożył posłowi propozycję nie do odrzucenia? A swoją drogą - wiadomo, że partie nie wystąpią otwarcie przeciwko mediom, zwłaszcza TVNowi. Przykre...
**** Cały ten mechanizm milczącej umowy między państwem a obywatelem jest sam w sobie bardzo ciekawy. Intrygującą hipotezę przedstawiła Naomi Klein w “Doktrynie szoku” - państwo wykorzystuje naturalne katastrofy lub zagrożenia ze strony stron trzecich, by zastraszyć swoich obywateli i uzyskać w ten sposób przyzwolenie na przeforsowanie praw ograniczających wolności obywatelskie lub inne niewygodne projekty.

niedziela, 21 marca 2010

Epilog do notki o ekotorbach.

Ot, potwierdzenie.

http://supermozg.gazeta.pl/supermozg/1,91628,7675428,Plastikowe_torby_biodegradowalne_to_sciema.html

poniedziałek, 15 marca 2010

Koniec darmowej muzyki - przynajmniej w Anglii

Jak donosi dziś GW, angielski parlament debatuje nad ustawą, mającą uregulować kwestię praw autorskich w Internecie. Jednym z bardziej radykalnych przepisów tej ustawy, ma być zezwolenie sądowi najwyższemu na zamknięcie każdej witryny, która "w znaczącym stopniu" składa się z plików naruszających prawa autorskie.

Nie mam wiele czasu, więc krótko:

1) Ile to jest znaczący stopień? 50%? 35%? 99%? Takie sformułowanie to kolejna bramka dla samowoli prawnej...
2) Skutkiem ustawy może być zamknięcie - przynajmniej w GB - takich stron jak youtube. Jednak na dobrą sprawę można tak zamknąć każdą stronę. Przecież treść na każdej stronie internetowej jest jakąś formą twórczości, objętą prawami autorskimi. Chociażby ten blog - mam do niego prawa autorskie.
pozdrawiam,

Maciek Jagaciak

piątek, 12 marca 2010

Legalne piracenie czyli koniec CD

Tytuł notki nieco górnolotny, niemniej hasło o końcu CD (i generalnie fizycznych nośników muzyki) jest do niej jak najbardziej adekwatne.

Wiadomo, że piractwo - a konkretnie ściąganie nielegalnie wszelkiego rodzaju treści z internetu - jest procederem, z którym nigdy wcześniej żadnemu prawodawcy, ani etykowi zmierzyć się nie przyszło. Koncerny fonograficzne dwoją się i troją jak tylko mogą, żeby udupiać ludzi wymieniających się plikami w internecie. Zasadność pozwów często jest kwestionowana nawet przez autorytety z dziedziny prawa, jednak krezusi w stylu EMI czy Columbia nie chcą, żeby ktokolwiek przykręcał im kurek od źródełka płynnego złota. Trudno im się dziwić.

Dzisiaj rano jednak wpadłem na pomysł absolutnie legalnego pozyskiwania muzyki i filmów w taki sposób, by za nie nie płacić nic lub o wiele mniej niż w sklepie.

1) Kupujemy płytkę z muzyką
2) W domu rypiemy ją na mp3ki
3a) Zwracamy płytkę następnego dnia w sklepie i dostajemy z powrotem kaskę
LUB
3b) jeśli nie możemy zwrócić płytki odsprzedajemy ją na allegro za kwotę np. o 5 złotych niższą.

W efekcie mamy to co chcemy za zero lub 5 złotych. Oczywiście bez zgody wydawcy nie można kopiować niczego, więc jednak trochę nielegalne to jest. Z drugiej strony należy postawić pytanie co z formułką "na użytek własny"? Wiele osób twierdzi, że na użytek własny można kopiować i powielać, pod warunkiem, że nie będzie się z tego czerpało korzyści (i tak właśnie powinna wyglądać prawna definicja piractwa - tak jak w czasach przed internetowych - np. słynna giełda na grzybowskiej, czy płytki od ruskich). Niestety nie wiem, czy legalność kopiowania na użytek własny jest faktem, czy tylko mrzonką wielbicieli darmowej muzyki. Jednak niezależnie od tego zaczynamy wpadać w pewne błędne koło.

Skoro kupuję płytę z muzyką, to nie kupuje tylko nośnika (bo na co mi on, poza tym kosztuje ok 15 groszy, a nie kilkadziesiąt złotych), kupuję przede wszystkim treści na nim zawarte oraz licencję, zgodę na ich skonsumowanie (czyli odsłuchanie, obejrzenie, przeczytanie itd.). Czy mam jednak prawo to skopiować? A dlaczego miałbym nie mieć, choćby ze względów bezpieczeństwa - skoro kupuję treść, to chcę ją móc konsumować do końca swoich dni - bo jest to treść, coś wirtualnego, czyli jednocześnie coś, co nigdy się nie niszczy - a już nośnik może się zniszczyć, co uniemożliwi mi konsumpcję treści. Ponadto - skoro kupuję treść, to chciałbym jej móc słuchać w każdych możliwych warunkach - np. na odtwarzaczu mp3, który jest lekki i wygodny.

Swego czasu koncerny chciały zwalczać piractwo właśnie ograniczeniem możliwości odtwarzania muzyki/filmów, zresztą cały czas chcą, zakładając na nośniki CD różnego rodzaju blokady - słynne DRM
, tak znienawidzone przez użytkowników, jednak nigdy nie są one do końca skuteczne. Prędzej czy później znajduje się metodę, żeby blokadę zdjąć i znów kopiować. Poza tym blokady jedynie zniechęcają ludzi do kupowania oryginałów, no bo czemu mam wywalać kupę kasy, żeby kupić album, którego będę mógł słuchać tylko na JEDNYM odtwarzaczu!!! (tak było w wypadku niektórych systemów DRM właśnie). Skoro kupuję treść, to chcę jej móc słuchać wszędzie!

Do czego zmierzam? Ano do tego, że koncerny powinny odpuścić sobie tłoczenie płyt CD i zrezygnować z tego nośnika, jako głównego. Muzyka i filmy powinny być do ściągnięcia z internetu za niewielką opłatą. Problem piractwa uległ by drastycznemu zmniejszeni w krótkim czasie. A płyty CD wydawać dla melomanów, którym wadzi różnica między CD a mp3, albo kolekcjonerów, wzbogacając wydanie o fanowskie gadżety. Wtedy ma to sens. Zresztą widać ten efekt dobrze na renesansie płyt winylowych - wciąż są dostępne, za absurdalnie duże pieniądze - ale część fanów wciąż je kupuje - właśnie dlatego, że często są to edycje kolekcjonerskie*

pozdrawiam serdecznie,
Maciek Jagaciak


* chociaż głównie z uwagi na jakość dźwięku. Ostatnio popełniłem ten błąd i posłuchałem sobie Ride the Lightning oraz Space Oddity na winylu i ... od tamtej pory nie mam frajdy ze słuchania płyt CD, a już na pewno mp3ek... :(

niedziela, 7 marca 2010

Refleksja o badaniach w naukach społecznych

Z okazji dzisiejszego dnia postanowiłem sam dorzucić kilka kamyczków do ogródka p.t. Walka kobiety o godne miejsce w społeczeństwie. Temat jest bardzo obszerny i sporo rzeczy jest do skomentowania - prawdopodobnie zajmie mi to więcej niż jedną notatkę.

Niemniej zanim przystąpię do kolejnej analizy krytycznej, chciałbym podzielić się z Szanownymi refleksją, którą zapewne wielu z Szanownych uzna za kontrowersyjną. Owe przemyślenia są na tyle istotne, iż zdecydowałem się poświęcić im oddzielną notkę - również dlatego, że przyjdzie mi (zapewne) nie raz odwoływać się w kolejnych tekstach do problemu w niej poruszonej.

Żyjemy w czasach, w których z nauką się nie dyskutuje. W debacie publicznej ten, kto podważa wyniki badań naukowych, z miejsca staje się oszołomem, fanatykiem, głupkiem, z którym nie ma sensu prowadzić dyskusji.
Dziś każde stwierdzenie, którego autor chce być traktowany poważnie, musi być poparte naukowym dowodem - a jeśli nie dowodem, to przynajmniej badaniami. Powołując się na różnego rodzaju badania próbuje się umacniać autorytetem całej Nauki całą masę różnych koncepcji politycznych i idei, które - wg. głoszących je ludzi - winny być wprowadzane w życie tylko i wyłącznie dlatego, że ... no właśnie - są poparte badaniami. Są więc racjonalne, prawdziwe i niezaprzeczalnie dobre. Już nie raz w różnego rodzaju kabaretach podśmiewano się z formułki "amerykańscy naukowcy dowiedli...". XX wiek obrodził w ludzi, którzy nie chcieli być li tylko domorosłymi filozofami, których tezy nie mają większej wagi niż słowa, w których owe tezy się wyrażają. Ludzie ci postanowili zostać badaczami.

Kim jest badacz? Na własne potrzeby kuję następującą definicję: Badacz, to ktoś, kto do poznania i opisu zjawiska stosuje metody naukowe i dąży do przedstawienia/odkrycia prawdy o otaczającym nas świecie.

Co rozumiem przez metody naukowe? Każdą metodę, która składa się z następujących kroków:

  1. Zebranie informacji - czyli innymi słowy pomiar. Badacz za każdym razem musi pamiętać, że NIE ISTNIEJE ŻADNA metoda pomiaru, która byłaby bezbłędna i dawała badaczowi w stu procentach zgodną ze stanem faktycznym informację. Możemy się boczyć na ten fakt, jednak jest to jedna z podstawowych cech Wszechświata, w którym żyjemy*. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko przyjąć ten fakt do wiadomości i robić wszystko, by błąd, który wkrada się w nasz pomiar był jak najmniejszy.
  2. Postawienie tezy na podstawie zebranych danych - czyli innymi słowy próba znalezienia zależności między różnymi aspektami zbieranych danych, a następnie ujęcie wniosków w możliwie zwięzłej formie.
  3. Weryfikacja tezy z pomocą eksperymentu - trzeci i ostatni krok, czyli przeprowadzenie wiarygodnego dowodu. Tezę można zweryfikować w jeden tylko sposób - wyprowadzając zgodnie z nią pewne przewidywanie i sprawdzenie, czy potwierdzi się ono w odpowiednio zaaranżowanym eksperymencie - takim, który nie będzie naginał badanych danych. Warto tutaj o kryterium falsyfikowalności. Każdy eksperyment, a co za tym idzie każda teza naukowa, musi być falsyfikowalna**.
Spróbujmy zatem przyłożyć te kryteria do badań społecznych.

Nauki społeczne zajmują się społeczeństwem. Czyli - ludźmi. Badania nauk społecznych badają więc człowieka, mierzą żywą materię, do tego bardzo złożoną, bardzo liczebną i silnie zindywidualizowaną. W jaki sposób można badać taką materię?

Z uwagi na liczebność jedyną możliwością są badania statystyczne.
Z uwagi na naturę obiektu badań - wywiady lub obserwacja, niestety nie zawsze możliwa.

Badanie statystyczne zawsze obarczone jest pewnym błędem, choć przy odpowiednio dobranej próbie jest to błąd bardzo mały.
Niestety, tego samego nie można powiedzieć o wywiadach czy obserwacji.

Na studiach socjologicznych na zajęciach z metodologii uczy się studentów, że badania ilościowe są zazwyczaj obarczone błędem 5-10%. Szacunek błędu statystycznego w tych badaniach na ogół wynosi 3%, jednak - czego już się nie mówi w mediach - jest to jednak tylko składowa (często najmniejsza) całkowitego błędu, którego się już nie podaje! [1].

A co z wysnuwanymi na podstawie tych niepewnych wyników tezami? Tu niestety nie mogę podać żadnych twardych dowodów, jednak często odnoszę wrażenie, że bada się rzeczy niemożliwe do dokładnego zbadania. O ile jeszcze pytanie o np. ulubioną markę batona jest proste do zrealizowania, to już badanie nastawienia do obcokrajowców lub - jeszcze wyrazistszy przykład - osób odmiennej rasy czy wyznania. Co wynika z informacji, że 58% ludzi w Polsce chętnie będzie miało sąsiada murzyna, ale już tylko 32% nie ma nic na przeciwko, żeby ich córka za murzyna wyszła? Dlaczego nie ma rozszerzonych wariantów takich pytań np. czy masz coś na przeciwko, żeby murzyn polskiego pochodzenia prowadził obok ciebie własny biznes? A co z odmiennością wyznania owego murzyna? Czy murzyna ateistę powita się z bardziej otwartymi ramionami, niż murzyna muzułmanina? A jeśli murzyn zacznie sprowadzać do twojej miejscowości swoją rodzinę, która będzie godzinami wystawać na ulicach i nic nie robić całymi dniami?

Nie, tych pytań się nie zadaje - to po prostu dane zbyt szczegółowe. Ale czy na podstawie informacji, że 32% Polaków nie życzy sobie zięcia o czarnej skórze wynika, że jesteśmy rasistami? A może po prostu martwimy się o los naszej córki, bo w kulturze kraju, z którego pochodzi nasz hipotetyczny zięć kobiety są zepchnięte do roli służącej i poddaje się je tak bestialskim praktykom jak np. obrzezanie?

Niestety - człowiek jest istotą zbyt złożoną, by na podstawie prostej obserwacji (X osób woli mleko, a Y wodę) można było wysnuwać wnioski z dużą dozą pewności.

I wreszcie punkt ostatni - weryfikacja za pomocą eksperymentu. Czy można dokonać eksperymentu na społeczeństwie? Czy jest możliwe zapewnienie choćby powtarzalności warunków takiego eksperymentu? Czy ktokolwiek jest w stanie określić wszystkie czynniki jakie oddziaływały na grupę badanych, opisać je i następnie je dokładnie odtworzyć? Oczywiście nie. Jedyną możliwością weryfikacji tez z badań społecznych jest obserwowanie tego co się dzieje na świecie i próba znalezienia dowodu. Jednak taki dowód może być dowodem fałszywym - zjawisko, które przewidzieliśmy może być powodowane zupełnie innymi okolicznościami, niż te, na podstawie których dokonaliśmy prognozy.

Dlaczego o tym wszystkim piszę?

Gdyż w czasach, w których przyszło nam żyć, badania społeczne stały się zbyt łakomym kąskiem i zbyt potężnym orężem w walce politycznej, by mogły być pozostawione takimi jakimi są. W mediach, w polityce, w debatach panuje przekonanie, że poparcie idei badaniem zapewnia sukces i posłuch wśród ludu. W krąg słychać nawoływania do debaty merytorycznej - tylko pytanie co to znaczy? Jakże często młody działacz czy młoda działaczka nie wchodzą nawet w jakąkolwiek dyskusję ze swoim oponentem politycznym, bo mają swoje badanie, które potwierdza ich tezę i koniec. Nie ma co dyskutować.

To byłoby na tyle w kwestii badań. Tematu oczywiście nie wyczerpałem, jeszcze bardzo wiele można byłoby - m.in. o ich finansowaniu lub podejmowanych tematach. Jednak na to przyjdzie jeszcze czas.

Wspomnę jedynie, że wielkość Nauki powoli zaczyna stawać się jej kulą u nogi. Jej dominacja sprawia, że ubierając dowolną ideę w piórka pseudonaukowe wprowadza się ją na salony. Na szczęście czas w końcu weryfikuje te "pseudonauki" i wykazuje ich fałszywość, jednak czasami na tę weryfikację jest za późno. Wszak wiadomo jak olbrzymie spustoszenia przyniosła eugenika.

pozdrawiam,

Maciej Jagaciak

*opisana przez Heisenberga i znana w fizyce jako zasada nieoznaczoności/nieokreśloności lub zasada Heisenberga; dotyczy jednak każdej dziedziny naszego życia, a nie samej fizyki.
** falsyfikowalność to inaczej podanie warunków/danych/zdarzeń, których wystąpienie w eksperymencie jednoznacznie dowodzi, że teza jest fałszywa. Dobrze to tłumaczy następujący przykład: Teza: materiały o gęstości mniejszej niż woda nie toną w wodzie. Jeśli znajdziemy materiał o gęstości mniejszej niż woda, którego bryła będzie tonąć, znaczy się że teza jest nieprawdziwa. Przykładowymi teoriami, które nie są falsyfikowalne są m.in. psychoanaliza Freuda i ... większość systemów religijnych.

"Na kolana psie!"

Ostatnio zrobiło się trochę szumu wkoło reklamy ciuchów z kolekcji "Guru Gomez" szczecińskiej firmy Stoprocent. Reklama ukazała się m.in. w gazecie "Info Magazine Skateboard". Szum tworzyła głównie Gazeta Wyborcza, ale i pozostałe media podjęły temat (Newsweek, wp.pl, tvn24.pl itd.).

Co mnie zastanowiło to fakt, że w mediach przedstawiano zarówno kampanię, jak i kolekcję, jako skierowaną do skate'ów/skejtów*. W artykułach z GW (m.in. ten z 4.03.2010, strona 4) wspomina się o proteście w formie listu wysłanego do redakcji GW, podpisanego przez ponad 30 przedstawicieli deskorolkowego środowiska. "Deskorolka łączy ludzi, a nie dzieli!" - pisali fani desek. Incydent dotarł nawet za rubieże naszego kraju, do południowo-zachodnich sąsiadów, którzy "nie mogą reklamy (...) zrozumieć". Reklama ma zostać wycofana; złożono też doniesienie do prokuratury**.

Ciekawie tłumaczy się szef firmy Łukasz Kosa. Twierdzi, że taki pomysł tkwi w głowie każdego deskorolkowicza.
-------------------------------------
Tyle obiektywnych faktów. Choć - przepraszam. Nie wiem na ile obiektywnych. Obiektywnych, jeśli chodzi o relacje w mediach. Za moment okaże się, skąd te wątpliwości.

OTÓŻ:
nie mogę nadziwić się, że tyle osób nie dostrzega jednego prostego faktu, jednego ogniwa, które we wszystkich relacjach zostało pominięte.

Kim jest skejt? Najprostsza definicja - osoba, która jeździ na desce. Jednak powszechnie wiadomo, że wkoło deski wytworzyła się cała subkultura. Skejt nie musi już jeździć na desce, żeby skejtem być. Wystarczy, że ubiera się w odpowiedni sposób (nisko zawieszone spodnie), lubi grafitti, jest ogólnie wyluzowany i jest za legalizacją miękkich dragów ***. Aha - i słucha też specyficznego rodzaju muzyki. W wypadku skejtów jest to albo nowy punk-rock (klimaty w stylu nowy GreenDay, Blink 182 itd.) albo ... hip-hop.

Łapiecie już o co chodzi?

Zanim przejdę dalej - nie mam zamiaru obarczać odpowiedzialnością za wszelkie zło jednej subkultury. Jednak pewne związki widać gołym okiem (tylko chyba sporo osób nie chce ich dostrzec).

Hiphopowcy też lubią deski, też lubią grafitti, też lubią wypalić sobie trawkę. Ci, którzy wniknęli w hip-hop nieco głębiej, wiedzą, że na polskiej scenie jest kilka różnych nurtów. Mamy rap inteligencki (O.S.T.R.; Fisz i Emade; Łona), mamy rap, który nazwałbym na własny użytek ekskluzywnym - Tede czy mistrzowie jednego hitu Hardcorowa komercja. I jest też hip-hop, znów nazwany tak przeze mnie na własny użytek, pierwotnym, ulicznym. Hip-hop wyrastający z rytmu bicia serca slumsów, hip-hop dla chłopaków z ulicy... na przykład Peja.

Teraz możemy już prostą kreską zarysować połączenie hip-hopu z ludźmi ulicy. Z chłopakami, którzy chętnie obiją ci buźkę, jeśli spojrzysz na nich krzywo. Ludźmi bardzo honorowymi, ale pod warunkiem, że rozumiesz honor tak samo jak oni. Czyli na przykład - darzysz jawną nienawiścią policję.

A od tych ludzi króciutką kreseczkę ciągniemy do pseudokibiców. Oni też nie lubią policji. I pewnie jak chcą posłuchać muzyki, to - tak jak każdy człowiek - takiej, która ich poruszy, będzie opowiadać o tym, co jest dla nich ważne. Czyli np. o tym, żeby dopierdolić policjantowi lub zajebać policyjną kurwę. A takie wątki - niestety - pojawiają się tylko w hip-hopie. Nie znam żadnej piosenki z innego gatunku muzycznego, która by jawnie wyrażała nienawiść i pogardę dla błękitnego munduru.

------------------------

Po co ta tyrada? Po to, żeby unaocznić oczywisty fakt (po raz kolejny powtórzę - nie zauważony przez gro redaktorów), że reklama Guru Gomez nie jest skierowana TYLKO do skejtów. Zaryzykowałbym wręcz stwierdzenie, że nie są oni nawet jej głównym targetem (mimo, że reklama pokazała się w czasopiśmie o deskach). To reklama również, a może przede wszystkim dla hip-hopowców, a także w jakimś stopniu kiboli. Skejtów w Polsce jest mało. Firma, która by kierowała swoje produkty wyłącznie do nich wielkich pieniędzy nie zrobi. Natomiast środowisko hip-hopowe jest już relatywnie duże. Wiadomo - trzeba mieć szacunek ludzi ulicy, żeby mieć ów szacun, trzeba mieć dobrą stylówę, a tę zapewni dobry ciuch.

PODSUMOWUJĄC

W efekcie niedostrzeżenia tego banalnego faktu dostało się po łbach Bogu ducha winnym chłopakom, którzy lubią robić różne gripy i 360tki, a ich główną zawiną jest głośne imprezowanie przy dymie marihuanowym.

Nie rozumiem tylko wypowiedzi Kosy, właściciela firmy Stoprocent. Czy nawet on nie widzi różnicy między fanami deski, a zwykłymi hoolsami, wysiadującymi godziny na ławeczkach przed blokiem? Stąd moje wahanie, czy przypadkiem redakcja GW nie pozwoliła sobie na lekką reinterpretację wypowiedzi Kosy. Może mówiąc skejci miał na myśli hip-hopowców (w początkach ruchu/subkultury te dwa pojęcia były synonimami)? A redaktor zamieniła słowo skejt/skejter/skejtowiec na deskorolkarz, gdyż przecież to to samo, a w tekście trzeba unikać powtórzeń.

No i na sam koniec. Czy nikomu nic nie powiedziała nazwa firmy (o którą zresztą już kiedyś kruszono kopie)? Stoprocent wywodzi się od JP 100% - jebać policję na 100%. Hasła dobrych chłopaków, którzy nikomu nic nie zrobią. No chyba, że za rzucanie koszem na śmieci w tramwaj przypierdoli się do nich jakiś zajebany pies w cywilu. To wtedy trzeba taką kurwę policyjną zajebać nożem. Najlepiej we dwóch - honorowo! Ziomki z dzielni zrzucą się na papugę... bo wiadomo - przecież dobrze zrobił. W końcu - JP 100%!!!

Pozdrawiam,

Maciej Jagaciak

* Gdy skejci zaczęli się pojawiać masowo w Polsce (połowa lat 90.) mówiono o nich właśnie tak - skejci. Nie wiem kto stworzył takie potwory jak skejterzy (od Avril Lavigne i jej sk8r boia?) skejtowcy, skejtboarderów.
** za publiczne nawoływanie do występku lub zbrodni bądź też publicznym pochwalaniu popełnienia przestępstwa.
*** oczywiście mój opis to typowy stereotyp. Jednak niestety w ten sposób funkcjonują subkultury. Ich wyróżnikiem jest kilka konkretnych cech - sposób ubierania się, sztuka, muzyka, wartości wyznawane. Nie znaczy to oczywiście, że nie można słuchać metalu, jeśli się nie ubiera na czarno.