piątek, 29 października 2010

43.10.1 V KONGRES OBYWATELSKI

Mijający tydzień upływa nam pod znakiem „incydentu łódzkiego”. Media się nim karmią i wszyscy, chciał nie chciał, musimy być świadkami żenującego spektaklu p.t. „Mowa nienawiści”. Czołowi politycy zachodzą w głowę jak to się stało, trwa przerzucanie się winą, wyciąganie starych brudów, itd.

Nie komentuje tej sprawy, bo nie ma czego. Język polityki jest brutalny i wulgarny, gdyż obie strony w ten sposób eksponują w czym są mocne. Jak stwierdził Jarosław Gowin we wtorkowym poranku TOK FM, dyskusja nad in vitro przebiegała spokojnie, bo „nikt się na tym nie zna, a politycy najchętniej wypowiadają się w tematach, na które każdy może coś powiedzieć”, czyli związanych z emocjami i inwektywami. To najlepsze podsumowanie polskiej polityki ostatnich lat.

W sobotę odbył się piąty Kongres Obywatelski. Znalazłem się na nim częściowo przypadkiem, niemniej było to doświadczenie bardzo przyjemne. Przyszło mi posłuchać m.in. redaktora Żakowskiego, który mówił wyjątkowo do rzeczy, co w moim przekonaniu zdarza mu się dość rzadko; załapałem się też na resztki z pańskiego stołu (prelekcja, na której byłem przeciągnęła się i w efekcie bufet, w momencie mego przybycia, świecił pustkami).

O samym Kongresie może napiszę więcej w jakiejś oddzielnej notatce, na razie zachęcam do zapoznania się z materiałami. Niedługo powinny być też dostępne filmy ze wszystkich paneli tematycznych.

Natomiast ja chciałbym podzielić się refleksją ogólną w temacie tego rodzaju imprez.

Stałym bywalcem wszelkiego rodzaju paneli, debat, kongresów nie jestem, jednak ostatnio zdarzyło mi się być na kilku, podobnie jak dobrych parę lat wcześniej zdarzało mi się bywać na konwentach miłośników fantastyki. Z przerażeniem stwierdzam, że oba rodzaje imprez są do siebie zatrważająco podobne!

Dlaczego? Trudno mi to wytłumaczyć. Może dlatego, że wnioski płynące z kongresu nie mają realnego przełożenia na działania polityczne? Panel dyskusyjny, w którym brałem udział, przypominał zbiór przypadkowych prezentacji, w mniejszym lub większym stopniu związanych z tematem. Teoretycznie – o to właśnie w tej zabawie biega. Problem jest taki, że nie doszło na nim do prawdziwej dyskusji. Panel był. Dyskusyjny - już nie bardzo. Każdy przedstawił swoje zdanie – siejąc ferment ideologiczno-intelektualny wśród publiki – jednak poszczególne stanowiska nie zostały ze sobą skonfrontowane… bo już za chwilę wjeżdżał na stół lunch i każdy chciał się za darmo nażreć. Jako widz nie miałem poczucia, że biorę udział w rozmowie intelektualistów, której efektem jest wypracowanie optymalnego rozwiązania w jakiejś kwestii. Paneliści pogadali, pogadali i poszli.

Ten brak wniosków stoi za porównaniem Kongresu do konwentów fantastyki. Skoro nie ma wniosków, to nie ma podjętych działań, jak nie ma podjętych działań, to nasze spotkanie nie ma innego sensu poza towarzysko-osobistym czyli jest… hobbystyczne! Tak właśnie! Spotkamy znajomych, wymienimy uwagi, podyskutujemy na bardzo ważne tematy – w końcu tak bardzo to lubimy. A potem wrócimy do codziennych zajęć, ciesząc się, że nasze nazwisko po raz kolejny pojawiło się w mediach…

Może jestem nieco za ostry w ocenie? Jednak żałuję, że żaden z panelistów nie zaprosił swojej publiczności (raptem 30-40 osób) do rozwinięcia dyskusji przy lunchu. Nikt nie starał się wciągnąć „prostego człowieka” do tej śmietanki intelektualistów, pokazania mu, że jest równym partnerem do rozmowy i realizacji szczytnych idei omawianych na różnych panelach. W trakcie panelu starczyło czasu ledwo na 4,5 pytań z publiczności – które głównie padły i tak ze strony ludzi zajmujących się tematyką społeczno-polityczną na co dzień. Później wszyscy rozeszli się szamać ryż z kurczakiem.

Gdzie tu miejsce dla zwykłego, szarego pracownika mleczarni?


2 komentarze:

  1. Przeczytałem, zgadzam się - daj znać następnym razem jak sobie znów będziesz gdzieś iść - chętnie potowarzysze :)

    OdpowiedzUsuń